Pages

9.02.2013

Rozdział 7

JAMES:

Czułem się dziwnie, jakbym zaczynał przebudzać się z bardzo głębokiego snu. Wciąż jednak nie mogłem połączyć trzeźwego umysłu z ciałem; nie mogłem się poruszyć i cholernie mnie to wnerwiało.
Czy coś się stało? Nagle uderzyło we mnie gorąco, a potem fala lodowatego zimna. Urywki wspomnień wracały.


Natknęliśmy się wtedy na Lily. Było jeszcze przed północą, nie mniej zdziwił mnie jednak widok Lils - grzecznej uczennicy - przy wyjściu z pokoju wspólnego o tej porze. Widać było, że jest zdenerwowana; była bardziej sarkastyczna niż zwykle. Odparłem słodkim głosikiem (którym uwielbiałem doprowadzać Evans do szału) coś o tym, że nie zdoła wyjść z zamku. Wtedy Syriusz i Remus zrobili się poważni i popsuli mi
zabawę (tutaj wstaw jęk zniecierpliwienia, co jak 'ugh' czy 'argh', cokolwiek). Łapa wziął ją na barana (co ją zaskoczyło, a mnie wkurzało) i pod moją niezastąpioną peleryną niewidką wyszliśmy z pokoju wspólnego (mając przy tym tyle gracji co żyrafa na wrotkach wpuszczona na roztapiającą się taflę lodowiska) i przeszliśmy spokojnie przez korytarz. Minęliśmy po drodze McGonagall i Filcha patrolujących korytarze. Rozbawiło mnie, jak Evans jednocześnie spięła się na ich widok, lecz wytężała swój ścisły umysł i marszcząc brwi zastanawiała się, jak mogliśmy tak po prostu przejść koło nauczycieli. Najwyraźniej nie zauważyła mojego (niestety, muszę przyznać) głupawego uśmiechu, bo nie wściekła się. Przeszliśmy przez sekretne przejście tuż za posągiem Grzegorza Przymilnego i znaleźliśmy się na błoniach okalających Hogwart. Evans zbrakło słów. Rzuciłem jej z pozoru karcące spojrzenie, które musiała odebrać dość dosłownie pomimo panującej wokół ciemności. Aż się speszyła. Miała wiele pytań, ale powiedziałem wtedy dokładnie, że teraz każdy radzi sobie sam. Wtedy po raz pierwszy nazwałem ją na głos 'Lils'. Wcześniej była tylko 'Lily' lub 'Evans', ewentualnie 'przyszła pani Potter' też się sprawdzało. Uroczego skrótu używałem tylko w myślach. Owszem, Syriusz nazywał ją tak niemal codziennie, lecz w jego ustach brzmiało to normalnie, przyjacielsko; gdy zwróciłem się tak do niej ja, momentalnie zalała mnie fala miłego ciepła. Dzielnie ją w sobie zdusiłem, by się w nieznany i niewłaściwy dla mnie sposób nie rozkleić. Co się ostatnio ze mną działo!?
Wtedy odeszliśmy bez słowa. Po kolei zmieniliśmy się w postaci naszych animagów: Syriusz stał się Łapą, a ja Rogaczem. Po chwili wśród nas pojawił się też Peter, od razu jednak zmieniony w swojego animaga, czyli szczura. Nie lubił się ciągnąć za nami pod peleryną, więc wydostawał się z Hogwartu tylko sobie znanymi ścieżkami i dołączał w drodze. Nazywaliśmy go Glizdogonem.
Odwróciłema się na chwilę, by zobaczyć coś, co na chwilę wmurowało mnie w ziemię.
Lily też była animagiem. Była łanią.
- Rogacz, idziesz? Księżyc zaraz wzejdzie. - odparł Lupin. Wolał być daleko od cywilizacji, gdy to się stanie.
Otrząsnąłem się, nieco jak po wybudzeniu ze snu, po czym kiwnąłem w ich stronę głową, po czym podbiegłem do grupy.
Cel naszej nocnej wycieczki był zarazem prosty i skomplikowany: zmierzaliśmy do Wrzeszczącej Chaty. Co w tym skomplikowanego? Cel podróży był łatwo dostępny, niezamieszkany i jednocześnie wystarczająco blisko od Hogwartu by dało się tam dojść w krótkim czasie jak na tyle daleko, by nikt nie spodziewał się nas tam zastać. Pytanie pewnie brzmi: co w tym prostego? Czy jest jakiś konkretny powód, inny niż szczeniacka chęć buntu? Cóż, powód był i to nie byle jaki.
Remus był wilkołakiem.
W dzieciństwie Lunatyk, jak go nazywaliśmy, został zaatakowany przez wilkołaka, które swoją przypadłość przenoszą gryząc swoje ofiary. Biedny Remus miał wtedy może sześć lat, gdy niejaki Fenrir Greyback zaatakował go w lesie. Miałem ochotę nieźle przywalić Greybackowi. Lunatyk musiał chować się co pełnię w ustronnym miejscu i przeczekiwać apogeum wilczego ego tylko przez niego.
My, Huncwoci, przemieniliśmy się w animagi po tym, jak dowiedzieliśmy się że Remusowi łatwiej jest przebywać wśród zwierząt niż ludzi podczas przemiany. W jedności siła, jak to mówią, a grupa byłaby niepełna bez Remusa. Jednym słowem, albo on z nami, albo my z nim. Innej opcji nie było i nie akceptowaliśmy żadnych sugestii.
Remus został na zewnątrz, podczas gdy my weszliśmy do środka. Żaden z nas nie lubił być przy przemianie, a i Lunatyk wolał być wtedy sam. Było w tym coś dziwnie osobistego, co sprawiało że nasza obecność przy tym naruszałaby swoistą prywatność Lupina.
Spojrzałem przez okno, gdy księżyc wszedł w zenit, oświetlając jasno pokój swoim bladym światłem, tworząc srebrne kałuże na podłodze. Usłyszeliśmy wycie wilka. Znak, że możemy wyjść.
Widząc Remusa w postaci wilkołaka zawsze nabierałem do niego dziwnego respektu. Był wielki, a jego muskularne kończyny wzbudzały we mnie jakiś nieznany rodzaj obawy. Rozwiewała je jednak niezdarność Lunatyka, który nienawykły przez tyle lat do długich łap był ostrożniejszy niż powinien.
Łapa skinął głową, po czym pyskiem pokazał na ścianę lasu. Jako zwierzęta byliśmy ograniczeni w porozumieniu się, ale te wszystkie gesty były tak jednoznaczne, że od razu wszyscy wiedzieliśmy, o co chodziło. Puściłem się biegiem i spróbowałem się uśmiechnąć. Z naszej czwórki byłem niedościgniony. Łapa mógł mieć siłę w psich łapach, ale brakowało mu techniki. Remus odbijał się opornie od ziemi, przy czym czasem upadał na nią, koziołkując zanim mógł znów złapać rytm. A Peter? Był może mały, lecz zwinnie przemieszczał się koło przeszkód, które my z powodu naszych rozmiarów zmuszeni byliśmy omijać. Mimo tego nie był w stanie przebierać swoimi łapkami wystarczająco szybko.
Traktowaliśmy pełnię księżyca jako comiesięczną odskocznię od rygoru w Hogwarcie. Można było się wyszaleć, biec ile dusza zapragnie i nie patrzeć, czy przypadkiem nie złamałeś jakiegoś drzewa. Ta niebiańska oferta miała jednak mankament: sielanka kończyła się ze wschodem słońca, jak w baśni. Mimo tego zawsze zdążyliśmy zdemolować kolejną część lasu.
Musieliśmy dotrzeć dalej niż zamierzaliśmy, bo nagle drzewa przerzedziły się i ziemia pod nogami opadała gwałtownie, formując klif. Daleko w dole płynęła szeroka wstęga rzeki, a niebo wyglądało jak kartka, na którą niewprawna ręka początkującego artysty niechcący rozsypała brokat. Gwiazdy mieniły się i mrugały zimnym światłem. Przed oczami stanęła mi mapa nieba z zajęć astronomii. Po prawej, w gwiazdozbiorze Skorpiona, najjaśniej świeciła Antares. Na północy lśniła Gwiazda Polarna. Po prawej widziałem Orion, Syriusza i Bellatrix. Tuż nad nimi znajdowała się Wielka Niedźwiedzica.
Staliśmy tak, obserwując gwiazdy, gdy to nagle uderzyło: najpierw poraziło mnie jasne, oślepiające światło, a potem obraz zaczął powracać powoli do mojej świadomości. Zobaczyłem Lily w niebezpieczeństwie.
Gwałtownym ruchem głowy kazałem im zawracać. Sam puściłem się biegiem i tym razem naprawdę dawałem z siebie wszystko. Najważniejsza była Lily i miałem jeden cel: znaleźć ją i upewnić się, że nic jej nie jest. Miałem jakąś chorą obsesję na jej punkcie; mimo, że właśnie to zauważyłem, miałem to gdzieś. Lily musiała być bezpieczna, choćbym miał zginąć upewniając się, że tak było.
Syriusz zawył, wołając innych. Po chwili dołączyło do niego potężne wycie Lunatyka. Dźwięk długo jeszcze niósł się za nami.
Nagle wpadliśmy na polanę; bingo. Lily stała tam w swojej łaniej postaci. Stała na drugim jej końcu. Wyglądała w porządku. Czyżbym naprawdę wariował?
My zmieniliśmy się w nasze ludzkie postaci. Widać było, że Evans była co najmniej zaintrygowana. Lils podeszła do nas dostojnym krokiem, patrząc niewinnie ciemnymi oczami o szmaragdowym odcieniu. Znalazła się niemal przy nas, gdy nagle padła na ziemię.
Te wspomnienia nabrały niesamowitej ostrości. Tak, zdecydowanie zwariowałem. Obrazy z tej chwili wypaliły mi się w mózgu jak kwas.
Zauważyłem Bahankę, wystawiającą swoje zęby do nogi Lily. Wtedy zrobiłem najmądrzejszą i najmniej przemyślaną rzecz w swoim życiu, wiedziałem to, ale nie mogłem się pohamować.
Odepchnąłem Bahamkę od Lily.
Adrenalina podniosła mi puls. Słyszałem w uszach szum krwi.
Teraz obraz zamglił się, a w pamięci poczułem niewyraźne wspomnienie, cień bólu.
- Stary, muszę iść do SS. Ugryzło mnie - odparłem do Syriusza.
- Powinieneś być ostrożniejszy, stary - odpowiedział Syriusz i z powrotem w postaci wilka pognał w głąb lasu. Nie potrzebowałem więcej słów, wiedziałem, że pobiegł zawiadomić resztę. Evans zmieniła się w tym czasie w swoją dziewczęcą postać.
- Chodź, James - powiedziała. Przeszliśmy przez błonia do zamku, prosto do skrzydła szpitalnego. Pomfrey nie było w pobliżu, ale jako pomocnica w SS Evans wiedziała, gdzie co jest. Lils wyjęła coś z torby i dała mi, żebym wypił. Skrzywiłem się wtedy. Napój smakował jeszcze gorzej niż śluz bezrogich ślimaków, który raz spróbowałem w ramach zakładu. Paskudztwo.
- Lily, boli - jęknąłem.
- Wiem, James - powiedziała coś w tym stylu. Wspomnienia tu zaczęły się zacierać. Traciłem obraz z oczu. Zacisnąłem zęby i starałem się nie zasnąć, jednak padałem na twarz. Przegrałem walkę ze zmęczeniem. Tylko, czy ja?...


W świecie rzeczywistym głucho. Gdzie ja właściwie jestem? Czy dalej leżę w skrzydle szpitalnym? Czy może już?...
Nie, James - skarciłem sam siebie w myślach. - Żyjesz. To było tylko małe ugryzienie. Nic ci nie będzie. Oddychaj. Raz... dwa. Wdech, wydech.
Nadal głucho. Czy ktoś tam jest? Wziąłem głębszy wdech. Teraz zdany byłem tylko na węch, znikome dźwięki i temperaturę wokół mnie. Było mi ciepło. Czyżbym leżał pod kołdrą? Powietrze pachniało z lekka spalonym kociołkiem. Czyżby ślad alchemii pani Pomfrey? Co chwilę coś rytmicznie kapało. Sufit przecieka, czy może kroplówka?
A może to wszystko mi się śni?

Ja tu chyba zwariuję. Nie mogę się ruszyć, nikogo w pobliżu od co najmniej siedmiu godzin. Trudno było mi stwierdzić, czy zacząłem wybudzać się za dnia czy też w nocy, więc podejrzewałem, że pani Pomfrey śpi, je lub robi coś, co sprawia jej zwłokę w dotarciu do skrzydła szpitalnego. Miałem jej zamiar wybaczyć, chyba. Po fakcie, jak mniemam. Zresztą, nawet jeśli Pomfrey przyjdzie, to co zrobię? Nie mogę się ruszyć, mówić też raczej nie. Czy dane było mi się zanudzić w szpitalu na śmierć? Oczywiście tylko, jeśli byłem w szpitalu, żyłem i nie spałem. Tyle pytań, a na żadne odpowiedzi. Cholera.

Leżenie sam na sam z myślami jest bardzo pouczające. Przydałoby się na przykład temu skołtunionemu, śmierdzącemu Snape'owi i reszcie jego ślizgońskiej watahy. Zresztą, nieważne. Odkryłem, czemu nie mogę się ruszać. Jeśli trzymać się wersji ze szpitalem, odpowiedź na to pytanie zajęła niespodziewanie długo, jak na kogoś takiego jak ja. Tak czy inaczej, Pomfrey musiała mi podać wywar żywej śmierci, tak by otępić mnie i uwolnić od bólu. Cóż, zawsze mogłem gnić dwa metry pod ziemią i nie zdawać sobie z tego sprawy. Tak, James, jasne. Ale z ciebie optymista.

Chyba kogoś usłyszałem. Tak, na pewno ktoś wszedł; usłyszałem pomruk potężnych drzwi. Chyba jednak nie leżę pod ziemią. Dzięki Bogu.
Lekkie, energiczne kroki zbliżały się do mnie co raz bardziej. W końcu ktoś przemówił.
- No kochaneczku. Chyba już dość się naspałeś, co? Zaraz cię postawimy na nogi. Tylko gdzie ja to zapodziałam...
Postawi mnie na nogi? W końcu! Czekałem już około szesnastu godzin.
- Bezoar, róg jednorożca... Jagody jemioły... Lawenda... Gdzie to leży?... Och, tu jest, mam! Oj kochaniutki, sekundka!
Po chwili, w której najwyraźniej owo coś zostało mi podane, pierwszą rzeczą którą poczułem był smak eliksiru - był słodki, lecz z nutą goryczy. Eliksir rozprzestrzeniał się w błyskawicznym tempie, gdyż po sekundzie otworzyłem oczy. Poraziła mnie jasność pomieszczenia, lecz uparcie chłonąłem szczegóły podczas gdy reszta mojego ciała wracała do siebie.
Skrzydło szpitalne było puste z wyjątkiem dwóch łóżek, czyli mojego i tego obok. Pani Pomfrey właśnie majstrowała coś przy kroplówce połączonej z bladym nadgarstkiem. Podniosłem głowę, by zobaczyć twarz współlokatora, po czym z niedowierzaniem znów opadłem na poduszki.
Drugą pacjentką okazała się Lily.
- James, prawda? Dobrze więc. Jak się czujesz, czy coś ci dolega?
- Ze mną wszystko w porządku.
- Lepiej trafić nie mogłeś, chłopcze. Bahamki w okresie godowym robią się jeszcze bardziej nieznośne. Aż się dziwię, że masz wszystko na swoim miejscu. Nie przepadam jednak za zastępowaniem całych kończyn.
Widać było, że kobieta paplała tylko po to, żeby oderwać moją uwagę od łóżka po mojej prawej stronie, a konkretniej od pacjentki na nim leżącej.
- Co jej się stało? - powiedziałem nieco niegrzecznie, przerywając paplaninę lekarki. Popatrzyła przez dłuższy czas na Lily, a potem zwróciła się ku mnie.
- Lepiej by było, żeby sama ci o tym powiedziała - odparła kobieta, krzyżując ramiona na piersiach i wyraźnie unikając mojego wzroku. Zacząłem z innej beczki.
- Czy mogę wstać?
- Owszem, jeśli tylko czujesz się na siłach, kochany. A, i jeszcze jedno: dyrektor Dumbledore chciał cię widzieć tuż po tym, jak stąd wyjdziesz.
Podniosłem się z łóżka. Wyjrzałem po tym za okno; zapadł już zmierzch, jedynie na horyzoncie pozostał jaśniutki pasek błękitu.
- Pani Pomfrey? Ile spałem? Czy... coś.
- Dobre dwa dni, kochasiu. Jak nie lepiej! - Kobieta przerwała na chwilę, patrząc w dal, chyba na kalendarz. - Dziś czwartek.
Gorączkowo przeszukałem swój umysł. Pełnia była w nocy z poniedziałku na wtorek. Westchnąłem, przypominając sobie ile z tego spałem naprawdę Podeszłem do łóżka Lily.
- A jej?... Co się stało?
- Nawet nie pytaj. Zresztą, ja nie mogę nic powiedzieć. Profesor Dumbledore na ciebie czeka, idź już. No idź!
Skrzywiłem się tylko i wyszedłem ze skrzydła szpitalnego, kierując się wprost do gabinetu dyrektora. Pff, jak to brzmi! Gabinet dyrektora. Mugolom się to kojarzy ze sztampowym pomieszczeniem w nudnych, burych kolorach i boazerią pamiętającą lata 60., często wypełnionym bibelotami i szkolnymi trofeami. Za staromodnym biurkiem siedzi tam gruby i nudny człowiek w okularach i wąsach zaskakująco podobnych do szczotki ryżowej. Ten oto facet potrafi truć dupę konkretnemu uczniowi, który miał nieszczęście podpaść woźnemu przez trzy godziny, przywołując trzy pokolenia wstecz za czasów świetności szkoły.
Spotkania w gabinecie starego Dumble'a były o wiele inne. O truciu dupy nie było mowy, o nie. Dumbledore miał swoje dziwactwa, fakt, ale na pewno nie posiadał żadnej z cech stereotypowego dyrektora. Przede wszystkim był chudy i wysoki, a zamiast ryżowych wąsów miał długą, srebrną brodę i tak samo długie włosy. Nie ubierał się też w mugolskie garnitury, lecz w tradycyjną długą szatę czarodziejską i dopasowaną tiarą czarodzieja. Na nosie osadzał okulary połówki. Czy tak wyglądałby "szanujący się" dyrektor mugolskiego gimnazjum, odpowiednika Hogwartu? Nie sądzę.
Gdy doszedłem do drzwi gabinetu, zapukałem cicho. Po chwili drzwi same stanęły otworem. Wszedłem po cichu i zamknąłem za sobą drzwi.
- Witaj, James - powiedział serdecznie dyrektor na mój widok. Stał za katedrą, tak jak zwykle gdy przyjmował mnie w gabinecie. Nic tu się nigdy nie zmieniało. Spojrzałem na klatkę, w której siedział feniks profesora, Fawkes.
- Coś młodziej wygląda - odparłem, choć znałem odrodną naturę tych ognistych ptaków. Kiedy na feniksy przychodzi czas, po prostu stają w płomieniach, by potem znów narodzić się z popiołu.
- Tak, odrodził się kilka dni temu. Usiądź sobie, śmiało.
- Dziękuję, postoję - powiedziałem szybko. Nie planowałem długiej wizyty. Dumbledore tylko się uśmiechnął.
- Jak zawsze uparty. Coś czuję, że będzie składał mi pan częste wizyty w tym semestrze, panie Potter.
Przemilczałem to stwierdzenie, choć w pełni się w nim zgadzałem. Z naszym szczęściem na miarę pecha miałem spotkać się z Dumbledorem w tym gabinecie jeszcze wiele razy.
- Chciałem się z Tobą spotkać, ponieważ chcę ci coś uświadomić i jednocześnie przekazać. - Profesor odchrząknął nieznacznie, po czym kontynuował swój wywód. - Wiem więcej, niż ci się wydaje, James.
Na moment zapadła niezręczna cisza.
- To pan wie, że Remus jest-
- Tak, wiem. WIlkołaki mają to do siebie, że w pełnię księżyca są nieco... rozkojarzone. Wiem też, że z poniedziałku na wtorek była właśnie pełnia, czyż nie tak?
Stałem cicho. Cóż, tego się raczej nie spodziewałem. Miałem nadzieję na oddalenie z obowiązków ucznia na trzy dni lub odjęcie punktów, jednocześnie błagając, by mnie nie wyrzucono. Za trzy, dwa...
- Pan i panowie Lupin, Black oraz Pettigrew trzymają się niespodziewanie blisko. Nie pozostawia mi to też wątpliwości, że byliście poza Hogwartem w noc pełni.
Bingo, panie profesorze.
- Ale, ale... Muszę się przyznać, że wiedziałem o tym.
Jak to?... Chyba moje pytanie miałem wypisane na twarzy, bo Dumbledore odpowiadał tak, jakby czytał w moich myślach. A może i to robił?
- Każde wasze wyjście z zamku było zaplanowane. Sam podarowałem Remusowi w prezencie eliksir, który pomaga mu do dziś do końca nie wyjść z siebie podczas zmiany. Wiedziałem o twojej pelerynie niewidce. Wiem też, że jesteście na tyle sprytni, by z jej pomocą wymknąć się z zamku bez przeszkód.
- To pan podarował mu...? Ale przecież mówił, że kupił to od handlarza w Hogsmeade-
- Powiedziałem mu, że tak będzie lepiej. Nie chciałem was bardziej zachęcać tym, że macie dyrektora szkoły po swojej stronie. - Dubledore uśmiechnął się porozumiewawczo, na co odpowiedziałem mu lekkim uśmiechem. Wciąż ciężko było mi uwierzyć, że Lunatyk nas okłamał.
- Teraz nie jest jednak istotne to, że wy byliście poza zamkiem, lecz panna Evans. Możemy jak na razie jedynie przypuszczać, co robiła poza Hogwartem, chociaż i tak nie mam przypuszczeń. Zaskakujące jest też to, co zrobiła, zanim zapadła w śpiączkę. Musisz się przygotować Jamesie, ponieważ to co powiem może cię zaszokować.
Wziąłem głęboki wdech przez nos i zacząłem wpatrywać się w Dumbledore'a, oczekując na jego wieści. Zastanawiałem się, co to takiego może być.
- Po tym, jak wróciliście do zamku z Lily, ty... no cóż: przestałeś oddychać.
Przestałem oddychać?... Chwila, czyli że ja naprawdę...
- Nie powie mi pan, że umarłem!? Jestem duchem!? Ale jak to? Leżałem uwięziony w swoim ciele przez wieki! Nadal jestem w swoim ciele! Ja przecież-
- Nie dokończyłem jeszcze, James. Po tym, gdy to się stało, panna Evans sprawiła, że... Po prostu zawdzięczasz jej życie. Uratowała cię.
Jak to? Lily? Ale... jak? Wszystkie myśli mieszały mi się w głowie, a pytania bombardowały mój mózg jak pociski z bazooki. Nie, to za mugolskie porównanie. Boże, chyba stałem się hipokrytą. Nieważne. Teraz ważna jest tylko Lily. Lils, Lils, Lils. Co ona zrobiła? Jak? Co w ogóle działo się z nią przez tą noc? Czy nie stała jej się jakaś krzywda? Zacząłem drżeć ze strachu, że właśnie tak było. Mimo tego, że uwielbiałem doprowadzać ją do złości/gniewu/krzyku/nazwania mnie palantem, dbałem o nią bardziej niż o siebie. Chyba było to widać, gdy rzuciłem się w swojej ludzkiej postaci na Bahankę, a potem... stało się, co się stało. Zacząłem zastanawiać się, co musiało się wydarzyć, by Lily miała powód aby wyjść z zamku. Najpierw ktoś ją zaatakował. Chodziła po tym taka nieobecna... Położyła się też wcześniej spać. Czy to dlatego?...
- James - przywołał mnie z powrotem do świata Dumbledore. - Uważam, że powinieneś już iść. Pójdź do kuchni, skrzaty na pewno zostawiły ci kolację.
- Panie profesorze? - Chciałem go spytać jeszcze o jedną, jedyną rzecz.
- Tak, panie Potter?
- Czy wie pan, kto napadł Lily?
Zapadła po tym nieco niezręczna cisza. Dumbledore podniósł się z fotela za katedrą i prawie skierował swoje kroki w kierunku czegoś przypominającego wielką, srebrną miednicę, jednak zatrzymał się i skierował ku mnie. Usłyszałem też, jak mruczy pod nosem: "nie, nie powinienem... nie jest jeszcze gotowy..."
- Niestety nie, Jamesie. Teraz idź już, kolacja na ciebie czeka. - Profesor uśmiechnął się pogodnie, ale ja już nie odwzajemniłem uśmiechu. Wyszedłem z pokoju, nie żegnając się.
W kuchni Hogwartu byłem kilka razy, głównie z Peterem, który zawsze zwęszył coś dobrego. Raz skrzaty domowe upiekły sernik, a jako że Glizdogon jest amatorem sera w każdej postaci, to musiałem wyrywać mu ciasto z ręki. Nie chciałem przysparzać skrzatom pracy, które były raczej miłe (z pewnymi wyjątkami, ale mniejsza o to) i czasem dawały nam jakiś przysmak przygotowany specjalnie dla nas. Mieliśmy pewną nić porozumienia i dobrze nam z tym było; my dostawaliśmy jedzenie, a one jakąś formę rozrywki.
- Cześć, Bujdko* - przywitałem się grzecznie. Bujdka była jednym z moich ulubionych skrzatów, chociaż czasem miała napady opowiadania bzdur. Przecież każdy ma swoje dziwactwa, prawda?
- Witaj, Jamesie Potterze. Bujdka się cieszy, że cię widzi. Profesor Dumbledore powiedział Bujdce, że mam przygotować coś specjalnego dla Jamesa Pottera. - skrzatka przymrużyła oczy w zadowoleniu. najwyraźniej pasowało jej to 'ważne' zadanie.
- Dobrze. To... gdzie to jest?
- James Potter pójdzie za Bujdką, Bujdka pokaże - skrzatka podreptała szybko w bliżej nieokreślonym kierunku. Po chwili pokazała mi drzwi... wiodące do Wielkiej Sali.
- Mam tam zjeść zupełnie sam? - spytałem, unosząc znacząco jedną brew, skrzatka jednak nie speszyła się.
- Nie, Bujdka by nie dopuściła do czegoś takiego! Pana koledzy na pana czekają.
Gdy tylko weszłem do Wielkiej Sali, chłopaki pomachali do mnie ze stołu Gryfonów. Usiadłem tuż obok i jak gdyby nigdy nic zacząłem jeść. Było pyszne.
- Hej, Rogacz - powiedział Syriusz po tym, jak przełknął kawałek kurczaka. - Co sie właściwie stało? Cała szkoła huczy, że Lils została spetryfikowana, a ty... mmm...
- Nie żyję? - spytałem z ironicznym uśmiechem. - Żebyś wiedział.
- Czekaj, co?
- Wytłumaczę wam kiedy indziej, dobra? Jedno jest pewne: Lily jeszcze trochę sobie pośpi, a mną się nie przejmujcie. No chyba siedzę tu, jem jak człowiek i rozmawiam z wami, co nie?
- Powiedziałbym raczej, że jesz jak świnia - stwierdził Syriusz żartobliwie i uderzył mnie zaczepnie pięścią w ramię. W odpowiedzi rozsmarowałem mu ciastko na rękawie. Wtedy on rzucił we mnie parówką. Remus zaczął obrzucać nas dyniowymi pasztecikami, jakby od tego miało zależeć jego życie. W czasie gdy my rzucaliśmy wszędzie naokoło jedzeniem, Peter zagarnął ze stołu najwięcej, jak tylko się dało i skulił głowę, by łup nie doznał uszczerbku.
Rzucaliśmy się jak opętani, nasze szaty co raz brudniejsze, tak samo wszystko naokoło. Śmialiśmy się przy tym i docinaliśmy sobie. Było zabawnie, dopóki nie przestaliśmy i okazało się, że zrobiliśmy niezły bałagan. Remus niechcący rozsmarował dżem na ścianie, a Syriusz znalazł czekoladową żabę w swoich długich włosach.
Peter podniósł głowę, a w przestrzeni pomiędzy jego rękami znajdowało się mnóstwo jedzenia.
- Dacie mi w końcu zjeść? - spytał z pewnym rozdrażnieniem. My w odpowiedzi wybuchliśmy śmiechem. Podkradłem Peterowi kostkę fety z sałatki greckiej i rozejrzałem się naokoło.
- Ktoś mi pomoże z Chłoszczyśczeniem? Ostatnio coś mi wybuchło u Flitwicka - odparł Syriusz, jakby w odpowiedzi na moje wątpliwe spojrzenia.
- Jak mogło ci coś wybuchnąć przy rzucaniu Chłoszczyść? - spytał Peter z pelnymi ustami.
- Wazon mi wybuchł - powiedział Syriusz, wzruszając ramionami i wkładając ręce w kieszenie. - Powinniście zobaczyć minę Flitwicka. To chyba jakiś wazon z epoki Ming, więc nieźle mi się oberwało.
- Z epoki jakiej? - spytałem zdziwiony, akcentując ostatnie słowo.
- Ming. To z mugolskiej historii, z Chin. Dostał to chyba za pomoc jakiemuś facetowi w Birmingham. Paskudne jak nie wiem.
- Stary, jesteś niesamowity - odparłem, przybijając mu piątkę.
- Niesamowicie zdolny do zniszczenia wszystkiego na swojej drodze - zaczął śmiać się Remus.
- Dobra, dobra - odparł na to Łapa. - Zawsze mogę pobawić się Jęzlepem, więc cicho mi tam.
W odpowiedzi Remus pokazał mu język.
- Gadamy i gadamy, a tu pewnie grubo po ciszy nocnej. Dawajcie, Huncwoci, trzeba posprzątać. Różdżki w dłoń - powiedziałem, klaszcząc i przywołując ich do porządku. Peter niechętnie podniósł się z siedzenia i wyciągnął swoją różdżkę. Chłopaki spojrzeli po sobie porozumiewawczo, po czym stanęli na baczność, salutując.
- Tak jest, panie prefekcie! - wykrzyknęli zgodnie. Wybuchliśmy znowu śmiechem.
Wyciągnęliśmy wszyscy różdżki.
- Dobra. To na cztery - powiedziałem - Łapa bierze wschód, ja zachód, Lunatyk północ, a Glizdogon południe. Wszystkim pasuje?
Chłopaki pokiwali głowami. Kiwnąłem głową w geście wyrażającym gotowość i odparłem:
- Trzy, czte-ry!
- Chłoszczyść! - rozległy się nasze głosy. Wielka Sala była teraz nieskazitelnie, wręcz sterylnie czysta. Pozbyliśmy się nawet kurzu z zakamarków podłogi.
Po wszystkim byliśmy wyczerpani. Poszliśmy do dormitorium, po drodze próbując utrzymać wesołą atmosferę, jednak byliśmy zbyt padnięci. Było w porządku, dopóki nie przypomniałem sobie o Lily. Cholera.
Tej nocy pierwszy raz w swoim życiu pomimo wielkiego zmęczenia nie mogłem zasnąć.

^v^v^v^v ^v^v^v^v ^v^v^v^v

Następnego dnia byłem nie do wytrzymania. Już po przerwie obiadowej udało mi się przekonać Sprout, że muszę iść do SS. Lily mogła się obudzić w każdej chwili, a ja nie chciałem wtedy wyciskać soku z dyptamu. Po pierwsze, śmierdziało od tego na kilometr, a po drugie, wydało mi się to kompletnie niewłaściwe, w końcu w jakiś dziwny sposób naraziłem ją na to. W tym roku miała pewnie odwiedzić skrzydło szpitalne jeszcze wiele razy z mojego bądź naszego (mówiąc w imieniu Huncwotów) powodu. Krzywiłem się na samą myśl.
Gdy tam wszedłem, już po dokładnej kontroli zezwolenia od Sprout przeprowadzonej przez panią Pomfrey, zobaczyłem Lily tak naprawdę, właściwie od momentu, gdy straciliśmy przytomność. Była bledsza niż ściana, przez co bardziej niż zwykle odznaczały się jej piegi na policzkach. Miała zamknięte oczy; wciąż była nieprzytomna. Na marginesie dodając, madame Pomfrey próbowała wszelkich sposobów, by ją obudzić, lecz nic nie dało rezultatu. Była jak spetryfikowana, z tą różnicą że wyglądała, jakby zwyczajnie spała. Wciąż była ubrana w swoją szatę do spania, tak jak wtedy, gdy wyszła z zamku. Buty stały jednak koło łóżka, a jej kurtka wisiała schludnie ułożona na oparciu krzesła.
- Miejmy nadzieję, że sama się obudzi, kochasiu - powiedziała pani Pomfrey, patrząc jak obserwuję Lily. - Moje eliksiry są tu bezsilne.
- Wszelka logika jest tu bezsilna - odparłem sarkastycznie. Miałem rację. W końcu jak logicznie wytłumaczyć, że jeszcze żyłem? Zadawałem sobie potem to pytanie jeszcze wiele razy, jednak nie znalazłem odpowiedzi.
Usiadłem na krześle obok łóżka, na tym na którym wisiała kurtka. Było mi jednocześnie głupio, że marnuję, jakkolwiek by to zabrzmiało, czas, który pomógł by mi w uzyskaniu zarówno dobrych sumów, jak i owutemów lecz i cudownie, bo czułem, że jestem we właściwym miejscu.
Resztę dnia i noc spędziłem przy Lily.
Następnego dnia przetrwałem wszystkie lekcje, jednak gdy w całkiem dobrym humorze wszedłem do skrzydła szpitalnego, czekała mnie niespodzianka. Moje krzesło przy łóżku Lily było zajęte. Rozpoznałen delikwenta po długich i czarnych, przetłuszczonych włosach.
- Snape - wysyczałem przez zęby, tuż za jego plecami. Zdawał się być kompletnie niezaskoczony, mimo że podszedłem do niego bezszelestnie.
- James - powiedziała ta gnida, po czym wstał i zwrócił się twarzą ku mnie. - Tak myślałem, że przyjdziesz.
- To moja przyjaciółka - wycedziłem. Jakim prawem nagle pojawia się przy Lily!? Czyżby postanowił przejść z roli syna Śmierciożercy do 'przyjaciela'?
- Tak jak i moja. Właściwie, to ja i Lily znamy się dłużej.
Przymknąłem oczy i głęboko oddychając policzyłem do dziesięciu. Sama jego obecność działała mi na nerwy.
- Szczerze mówiąc, to mam to głęboko gdzieś. A teraz wyjazd, albo przestanę być miły.
- Nigdzie się nie ruszam - odparł Snape.
- Mógłbyś choć raz w życiu przestać być taki upierdliwy i usunąć się grzecznie z drogi?
- A czemu ty przypadkiem nie możesz przestać mieć problemu i po prostu odwiedzić jej w spokoju? I tak nie robi jej to różnicy, jest nieprzytomna - powiedział Snape, złośliwie się uśmiechając. Miałem wrażenie, że jeszcze sekunda, a poleci Immobilus, a potem przejdę do rękoczynów. Chociaż w sumie, to nie, obeszłoby się i bez Immobilusa. Miałbym satysfakcję obserwowania jego twarzy po tym, jakbym mu przywalił.
- Po prostu wyjdź, dobra? Nie chciałbym dawać ci złego przykładu jako prefekt, Snape - uśmiechnąłem się znacząco.
- Nie, Potter. W twoich snach. Ona jest moja. - odparł on, patrząc na Lily. - Przyznajmy to, wiemy obaj, że jesteśmy w niej zakochani. Jednak tylko jeden z nas może ją mieć i tym kimś będę ja.
- Jakoś cię przy niej nie było przez ostatnie kilka miesięcy - nie mogłem się powstrzymać, by to powiedzieć. Cóż, .. prawdę. Zauważyłem, że jego oczy płoną niezdrowym blaskiem.
- Teraz trzeba trochę pościemniač, że wszystko w porządku, prawda? Jak się ma zamiar zostać Śmierciożercą to ma się lepsze rzeczy na głowie niż mugolakowa przyjaciółka z domu, który jest potencjalnym rywalem twojego, co? - dodałem zgtyźliwie.
Nagle Snape wyciągnął różdżkę i wycelował ją we mnie. Zrobiłem to samo, zanim zaczął wypowiadać swoje zaklęcie.
- SECTUSEMPRA!
- EXPELLIARMUS!
I wtedy jak spod ziemi wyrosła pani Pomfrey.
- Chłopcy! Co wy wyprawiacie! Tu są chorzy uczniowie!
Złapała nas za ramiona i zaprowadziła za drzwi.
- Czy wyobrażacie sobie, jakie to mogło mieć konsekwencje!? Mogliście kogoś jeszcze bardziej zranić. Żadnych pojedynków w skrzydle szpitalnym, jasne? Do widzenia i żebym was tu dziś już nie widziała!
Staliśmy pod drzwiami skrzydła szpitalnego jeszcze przez chwilę, patrząc sobie nienawistnie w oczy, po. rozeszliśmy się. Nie chciałem trafić u Slughorna w areszcie przez tego idiotę.
Tą noc spędziłem na wymyślaniu jakiegoś skutecznego zaklęcia na pozbycie się Snape'a. Nie to, żebym uznawał go za swego rodzaju konkurencję, o nie. Po prostu wiedział nieco za dużo na temat moich relacji co do Lily. Zastanawiałem się też, czy to aż tak widać, i czy w takim razie Lils jest ślepa, czy może na przykład nie odwzajemnia tego całego bałaganu tworzącego się w mojej głowie tylko, gdy spojrzałem jej w oczy. Próbowałem też stworzyć jakąś barierę pomiędzy tym niepoukładanym w sobie, . romantycznym Jamesem, a tym wyluzowanym, rzucającym od czasu do czasu jakimś dowcipem, tym, którego znała cała reszta wszechświata. Chyba mi się to udało, ale obawiałem się, że kiedy następnym razem spojrzę jej w twarz, ta bariera rozpuści się jak czekolada zostawiona na słońcu.
Obudziłem się rano w podłym nastroju. Na zewnątrz też było szaro; nic nie zachęcało mnie do wstania z łóżka. Mimo tego zmusiłem się do wyjścia spod kołdry i ubrania się w cieplejsze już szaty na zimę.
- Się masz, Rogacz - rzucił mi Syriusz, po czym przybił piątkę. Syriusz zawsze potrafił poprawić mi nieco humor.
Na śniadaniu nie byłem głodny, co uświadomiło mo coś bardzo szybko - ja czekałem. I to coś miało się zdarzyć dzi.m.mem rację.
Ledwie zdążyłem ugryźć kawałek dyniowego pasztecika, ktoś puknął mnie w ramię.
- Psst, Potter! Potter!
- Co?
- Lily się budzi.

***


*Skrzat domowy o imieniu Bujdka rzeczywiście istniał jako służąca Chefsiby Smith, jednak na potrzeby opowiadania 'zatrudniłam' ją w Hogwarcie C:


I jak? 7 rozdział wyszedł, wybaczcie, że tak długo. Rekompensuję to długością rozdziału C: to czekajta na Susan ;>
Wera