Pages

10.17.2013

Rozdział 9

Następnego dnia, w piątek, wcale nie było lepiej. Omijałam Jamesa i Huncwotów w ogóle najszerszym łukiem. Właściwie to omijałam wszystkich. Wciąż nie mogli zrozumieć czemu po tylu dniach nie cieszyłam się życiem. Odpowiedź była prosta: żeby znów się nie martwić, musiałam poznać rozwiązania dla dręczących mnie problemów. Dimitrij był jedynym słusznym wyborem.
Czemu właśnie Dimitrij, a nie Alecto czy Amycus? Cóż, chyba niezbyt ufałam bliźniętom Carrow, nawet jeżeli okazali się być moimi krewnymi. Dimitrija znałam jedynie z widzenia, lecz wzbudzał on we mnie jakieś nikłe poczucie winy. Miałam ochotę podbiec do niego i przytulić do serca za każdym razem, gdy widziałam jego zagubione oczy w tym nieco zbyt postawnym jak na szesnastolatka ciele. Nawet jeśli wyglądałabym jak krasnoludek przy olbrzymie.
Lekcje przeminęły zupełnie jakby zegarek nagle przyśpieszył, i to trzykrotnie. Czy to dlatego, że przekładałam to, co nieuniknione? Siedziałam tyłem do drzwi dormitorium, patrząc na zapakowany kufer. Cóż, w końcu musiałam powiedzieć Jamesowi, że zaraz po tym jak przez tydzień nie wiadomo było, czy się jeszcze obudzę (i to poniekąd z jego winy) wyjeżdżam na siedem dni do Durmstrangu, z którym wcześniej nie miałam nic wspólnego. Zauważyłam, że James stał się strasznie opiekuńczy w moim kierunku. Nagle uderzyła mnie myśl: a co, jeżeli to nie jest odpowiednia decyzja? Co jeśli w jakiś sposób narażę resztę, Marlenę, Dorcras, Alice i Huncwotów na niebezpieczeństwo? Czy jeśli nie powiem Jamesowi, że wyjeżdżam, będzie mnie szukał? Czy to jest najlepsze, co mogłam zrobić?
- Też nie wiem - usłyszałam. Obróciłam się i zamarłam w bezruchu. James stał oparty o framugę drzwi. Jego poza była nonszalancka, lecz jego twarz kryła mieszane uczucia. Zaczęłam w myślach przeklinać wynalazcę legilimencji, na co chłopak zareagował ironicznym półuśmiechem. Nie mając zamiaru, podałam Jamesowi wszystkie informacje jak na tacy. Powinnam była bardziej przykładać się do oklumencji, nawet jeżeli się tego nie spodziewałam. Błąd, ogromny błąd. Powinnam spodziewać się wszystkiego, jako że wszystko teraz mogło się wydarzyć.
Nie mając kontroli nad sobą, podbiegłam do niego i zarzuciłam mu ręce na szyję, lecz on złapał je zanim zdążyłam go przytulić i przycisnął do moich boków. Pozbawiona jednego sposobu wyrażenia moich uczuć, zaczęłam mówić:
- James, ja-
- Nie, nic nie mów. W końcu jesteśmy tylko przyjaciółmi i tylko zataiłaś przede mną to, że jesteś spokrewniona z Sama-Wiesz-Kim. - powiedział chłopak sarkastycznie. Jego oczy płonęły lodowatym ogniem. - A może uznałaś, że nie jestem warty tej wiedzy, co? Będziesz się teraz kumplować ze Śmierciożercami. Przynajmniej wiem, czemu lubisz tą gnidę Snape'a.
- Nie nazywaj go tak - powiedziałam automatycznie, chociaż wiedziałam jak bardzo go to zrani. Sama cofnęłam łzy, mrugając szybko powiekami.
- Jasne, Lilianne Evans, broń go! A może mam nazywać cię Lilianne Riddle!?
- Zachowujesz się jak dziecko - odpowiedziałam chłodno, lecz głos mi się załamał.
- Może i tak. Ale jestem szczery - odpowiedział James. Przełknęłam ślinę.
- A co miałam zrobić? Podejść do ciebie i powiedzieć: "Tak przy okazji, jestem córką Voldemorta"!?
- Wszystko byłoby lepsze niż to, że zawsze dowiaduję się ostatni, Lily!
- Nikt więcej nie wie o-
- Ale wszyscy wiedzą o tym, że wyjeżdżasz, prawda?
- Tylko dziewczyny, Syriusz, Peter i Remus.
- I Snape. - dodał jadowicie James.
Patrzyłam mu w oczy, próbując dojrzeć choć cień tej serdeczności w jego oczach która zawsze dodawała mi otuchy. Nie doszukałam się.
- Proszę cię, James... Nie możesz tak po prostu się ode mnie odwrócić! - wykrzyczałam przez łzy.
- Ty mogłaś - zauważył chłopak, kierując się w stronę drzwi. Gdy zrównał się z framugą, rzucił przez ramię: - Miłej zabawy z twoim braciszkiem, panno Riddle.
Stałam na środku pokoju, ogłuszona tym, co właśnie usłyszałam. James mnie nienawidzi. Mój przyjaciel mnie nienawidzi.
Nie widzę żadnego sensu.
Otępiona całą tą sytuacją, zeszłam po schodach do Wielkiej Sali na kolację. Prawie wszyscy już siedzieli przy stołach.
Jamesa nie było.
Usiadłam koło Syriusza z głośnym westchnieniem.
- Ej, mała. Co jest? Wyglądasz na zrujnowaną. - chłopak wyszeptał mi do ucha. Przystawiłam swoje usta do jego ucha i odszepnęłam:
- Bo jestem. Chodzi o Jamesa.
- Och. - Syri wyglądał na zmieszanego. - Powiedziałaś mu, że jedziesz i się wkurzył?
- Mniej więcej - odparłam i wzruszając ramionami opuściłam głowę, tak by chłopak nie mógł zauważyć, że oczy zaszły mi łzami.
Jedzenie pojawiło się na półmiskach, a Jamesa wciąż jak nie było wcześniej, tak się nie pojawił. Mimo tego wciąż przyłapywałam się na patrzeniu z nadzieją na masywne drzwi Wielkiej Sali. Nadaremnie.
- Lils - szepnął Syriusz. - Pewnie nie powinienem się wtrącać pomiędzy ciebie i Jamesa, ale wydaje mi się to nie w porządku. Uwierz mi - tu położył dłoń na moim ramieniu - James martwi się o ciebie. Kiedy leżałaś nieprzytomna, całe dnie spędzał przy tobie. Opuszczał lekcje. Raz nawet pojedynkował się ze Snape'em. Wszystko dlatego, że mu na tobie zależy; nie muszę być specem od legilimencji żeby to zauważyć. Inni też nie.
- Może tak było - odparłam - lecz teraz James mnie nienawidzi. Musiałbyś być tam, by to zobaczyć. To, co w nim widziałam to na pewno nie miłość, jak to sugerujesz. Może i się we mnie zakochał, lecz dziś wszystko skończone.
- Po prostu nie trać nadziei... Nie możemy patrzeć, jak gaśniesz. Ja, chłopaki, dziewczyny. Wbrew pozorom wszyscy się martwimy.
- Dzięki za troskę, lecz jeżeli tak dalej będziecie się martwić to przedwcześnie osiwiejecie - odpowiedziałam zgryźliwie i dopiłam piwo kremowe, po czym wstałam od stołu i podążyłam do dormitorium. Gdy już tam dotarłam, na swoim łóżku zauważyłam rolkę pergaminu. List?
"Panno Evans,
Jutro o godzinie 10.00 jeden z pracowników Ministerstwa Magii przybędzie do Pani dormitorium i zabierze Panią do Szkoły Magii Durmstrangu w Bułgarii za pomocą sieci Fiuu, która będzie dostępna przez pięć minut od godziny 10.05 do 10.10 za życzliwym pozwoleniem Ministerstwa. Proszę przygotować swoje bagaże i być gotową przed 10.00 .

Z poważaniem,
Profesor M. McGonagall"
Szczerze mówiąc, zawiodłam się. Myślałam iż mogła to być wiadomość od Jamesa. Jestem naiwna, pomyślałam przelotnie i otworzyłam kufer, by sprawdzić czy zapakowałam wszystko co mi potrzebne. Na wewnętrznej stronie pokrywy miałam przyklejone za pomocą odrobiny mugolskiego kleju mnóstwo zdjęć. Marlena z pełnymi ustami, które zawzięcie coś przeżuwały, Severus na łące, Dorcras z siostrą, Huncwoci ganiający po lesie, James nad jeziorem na błoniach Hogwartu, Severus, ja i Petunia drapiąca się po nosie, rodzice, Severus...
Zdjęć Severusa było tam dużo, lecz tylko dlatego, iż przez lata to on był moim jedynym przyjacielem. Do czasu...
Zauważyłam, że jednego zdjęcia brakuje, jednego z najważniejszych w mojej kolekcji. Przeszukałam kufer i podłogę naokoło, lecz nie znalazłam go. Gapiłam się na zaschniętą grudkę kleju w miejscu gdzie wcześniej było zdjęcie przez dłuższą chwilę, po czym zamknęłam kufer.

***

Następnego dnia James nie pokazał się na śniadaniu. Remus powiedział mi, że chłopak spał, lecz w jego głosie brzmiała fałszywa nuta. Postanowiłam, że zajrzę do ich dormitorium zaraz po jedzeniu. Muszę przyznać jednak, że byłam na tyle zdeterminowana iż nawet nie dokończyłam mojego omletu. Pospieszyłam do dormitorium Huncwotów najszybciej jak tylko mogłam, pokonując spiralę schodów. Otworzyłam cicho drzwi.
Nikogo nie było w pokoju. Chociaż obejrzałam pokój kilka razy, nie było tam nikogo. Jakaś dziwna pokusa kazała mi jednak wejść do pokoju i użyć zaklęcia Colloportus, by nikt nie mógł się dostać do pokoju, zanim... właśnie. Zanim co?
Zaczęłam od położenia się na łóżku Jamesa - pościel jeszcze nim pachniała. To może brzmieć psychicznie, lecz dosłownie przez kilka minut leżałam na jego łóżku i wdychałam głęboko jego zapach. Przypomniały mi się wszystkie te romansidła którymi Petunia wiernie zaśmiecała każdą wolną półkę. Co drugie tego typu dziełko zawierało scenę, w której główna bohaterka przytula się do poduszki, na której spał kiedyś jej ukochany, który z różnorakich powodów nie był z nią w łóżku. Patetyczne, przynajmniej do czasu gdy samemu się tego nie spróbuje.
Gdy już miałam dość leżenia, otworzyłam jedną z szuflad jego szafki nocnej. Były tam normalne rzeczy, jak związane gumką stosiki kart z czekoladowych żab, kilka fasolek wszystkich smaków leżących luzem na dnie i połamane pióro, lecz było tam więcej rzeczy. Znalazłam stare wydanie podręcznika do transmutacji. Trochę mnie to zdziwiło, gdyż James raczej miał nowe rzeczy, więc otworzyłam księgę na stronie zaznaczonej zakładką. Tytuł na stronie głosił: "Finalne etapy przemiany w animaga". Aha, to stąd znali zaklęcie. Przewinęłam kilka kartek na chybił-trafił, podczas gdy parę słów przykuło moją uwagę.
"...przemiana w animaga jest jedną z niewielu dróg by być bezpiecznym w pobliżu wilkołaka, szczególnie poprzez jasność umysłu i świadomość własnej osoby podczas zmiany, w porównaniu do zamiany siebie w zwierzę. Można też..."
Zaczęłam się zastanawiać nad tym, lecz zauważyłam coś innego w szufladzie. Było to zdjęcie moje i Jamesa. To samo, którego brakowało na wewnętrznej stronie klapy mojego kufra. Chłopak puszczał oczko filuternie, raz po raz śmiejąc się. Ja też się śmiałam. Wszystko było wtedy takie proste...
Tylko czemu ta fotografia, a nie na przykład Alice spadająca z miotły? Odwróciłam ją i usłyszałam, jak własny dech zapiera mi w piersiach. Było to coś napisane szmaragdowym tuszem którego używała jedna tylko znana mi osoba.
"Wciąż cię kocham, Lilianne Evans, nawet jeżeli okazałaś się być Lily Riddle."

__

I jak? Krótkie wyszło, jak na mnie :0 postaram się dać Susan kopniaka, żebyście nie czekali tyle ;>
Lily jest jak Skonfundowana - nie wie, co się dzieje, czemu? Co o tym sądzicie? Jak myślicie, gdzie jest James? Co zrobi Lily? Pałeczka dyrygenta leci pocztą lotniczą do Susan i tym razem nie będziecie czekać dwa miesiące ;)

Ronnie Marianne Weasley

10.14.2013

Rozdział 8

JAMES :
- Lily się budzi. - Kiedy tylko usłyszałem te słowa wstałem z miejsca i natychmiast pognałem do SS. Przed drzwiami był niezły tłum, a ja po prostu musiałem przepchać się do Lils.
LILY :
-O kochanieńka, obudziłaś się. Nieźle pospałaś.-usłyszałam głos pani Pomfrey. Zaraz dam Ci coś, żebyś mogła już stąd wyjść.- zabrała sie za szukanie czegoś. Nawet nie słuchałam jej bezmyślnej paplaniny, do momentu w którym poczułam coś w swoich ustach.. Jaki ten eliksir jest pyszny.  - Teraz możesz sobie iść. Tutaj masz ubrania - wskazała na krzesło po lewej.- Przed salą jest wiele osób które chcą się z tobą spotkać. -uśmiechnęła się i poszła do swojego gabinetu by dać mi chwilę prywatności. Przebrałam się w szatę i wyszłam z sali.
-Lily.! Lily.! Jak się czujesz.? Co się stało.? Żyjesz.? - wszyscy krzyczeli, jeden przez drugiego. Od tego hałasu rozsadzało mi głowę.
-Chcę być sama. – powiedziałam cicho. Nikt Mnie nie usłyszał, więc powtórzyłam głośniej. – Chcę być sama.
- Co jest? Czemu? – zadawano pytania. Ale ja po prostu przepchałam się na koniec tłumu i poszłam do dyrektora. Wiedziałam doskonale, co chcę zrobić.  Powiedziałam hasło, które jako Prefekt musiałam znać i weszłam po schodach.  Nieśmiało zapukałam w drzwi.
-Wejdź Lily. – Usłyszałam głos poczciwego Dumbledora.
-Dzień dobry, profesorze. – powiedziałam wchodząc . – Mam do pana bardzo ważną sprawę.
-O co chodzi, Lilianne ? – zapytał zaniepokojony.
-Czy mogę pojechać na tydzień do Instytutu Magii Durmstrang ? Proszę. – Dlaczego Durmstrang a nie Beauxbatons ? Po prostu czułam, że Dimitrij mnie zrozumie i mi pomoże. Ufałam  mu.
- Ale dlaczego? – jak zwykle ciekawski staruszek.
-Potrzebuję się z kimś spotkać. Bardzo pana proszę, panie profesorze. – powiedziałam błagającym Gosem.
- Dobrze, Lily. Od poniedziałku będziesz przez tydzień uczyć się w Durmstrangu, a jeden uczeń przyjedzie na wymianę za Ciebie. – powiedział pan profesor z uśmiechem.
-Bardzo dziękuję. – uśmiechnęłam się. – Dowidzenia. – wyszłam z gabinetu. Powoli zeszłam na korytarz. Nie miałam jeszcze ochoty wracać do Pokoju Wspólnego Gryfonów, więc postanowiłam przejść się po szkole. Spacerowałam dość długo rozmyślając nad tym, co powiem mojemu bratu kiedy się spotkamy, aż zawędrowałam do lochów. Zupełnie zapomniałam, że wkroczyłam na terytorium Ślizgonów. Szłam, i szłam będąc co raz bliżej ich pokoju wspólnego, aż w końcu…
- Ho ho ho,a co szlama robi w lochach – usłyszałam dobrze mi znany, głos Malfoy’a i jego śmierciożerców. Beznadziejny głupek.
- Tak się składa Malfoy, że spaceruje. – odpowiedziałam dzielnie.
- Ale to jest teren wolny od szlam, skarbie. – powiedział sarkastycznie – A ty go bezcześcisz.
-Stul pysk Malfoy. Tak się składa, że nie jestem szlamą. – powiedziałam i zarzuciłam włosy na bok.
- Już stulam. – powiedział pokornie. – Wybacz mi, ja nie wiedziałem – zaczął prosić o przebaczenie.
- Już dobrze Malfoy. Tym razem Ci wybaczam. – uśmiechnęłam się do niego. – Tylko, niech mi się to nie powtarza. – odchodząc, poklepałam go w policzek.
MALFOY:
- Lily jest taka … - powiedziałem, kiedy wchodziliśmy do PW. – niezła z niej laska.
- Nie mów Malfoy, że w córce Tom’a się zabujałeś.? – zaśmiał się Crabb.
- A żebyś wiedział. – odpowiedziałem. Lily jest wspaniała.



LILY :
Powolnym krokiem wracałam do PW. Przed drzwiami zamieniła kilka zdań z różnymi portretami. W końcu weszłam do Pokoju.  Nagle wszystkie spojrzenia skierowane zostały w moją stronę, a ja sama stanęłam w miejscu skrępowana nagłym zainteresowaniem. Trwaliśmy tak w ciszy, dopóki Syriusz nie zbiegł ze schodów. Zatrzymał się na brzegu i popatrzył na mnie, po czym podbiegł i mnie przytulił.
-Nareszcie jesteś, Lily. – wyszeptał w moje włosy. Wtuliłam się w niego. – Tęskniłem za tobą.
- Tego mi było trzeba –powiedziałam cicho. Po chwili dołączył do nas Remus, Peter, i praktycznie wszyscy Gryfoni. Nie było tylko Jamesa. Kiedy przestaliśmy się przytulać, w starym gronie usiedliśmy na kanapie i fotelach przy kominku.
- Gdzie James.? – zapytałam
- Jest w pokoju. – Odpowiedział mi Syriusz. – A co.? Stęskniłaś się.? – zaśmialiśmy się.
- Nie, chcę wyjaśnić jedną rzecz. – wstałam z kolan chłopaka. – Za chwilę wracam. – powoli poszłam po schodach do dormitorium chłopaków. Zapukałam w drzwi. Jeden raz, drugi raz i nic. Postanowiłam otworzyć drzwi.  Weszłam po cichu i zauważyła James’a siedzącego przy oknie. Skupiony był na widokach, a myślami pewnie odpływał w dalekie krainy. Podeszłam do chłopaka i położyłam mu rękę na ramieniu. Gwałtownie odwrócił się i wstał o mało mnie nie przewracając.

-James,spokojnie. –zwróciłam mu uwagę. Kiedy zobaczył, że to ja, uspokoił się. Chciał mnie przytulić, ale zatrzymałam go. – Chcę tylko coś wyjaśnić. Nic się nie zdarzyło, o niczym nie wiesz. A jeśli komukolwiek powiesz, ministerstwo wykasuje Ci pamięć – CO. JA. MÓWIĘ. No ale przynajmniej nic nikomu nie wypapla.
-  Lily… - zaczął, chcąc mi coś wytłumaczyć, lecz ja zdążyłam pójść do drzwi.
- To moje ostatnie słowa James. – powiedziałam i wyszłam. Zeszłam na dół, by posiedzieć jeszcze z Syriuszem. Do końca dnia nie widziałam Jamesa.  Tak minął mi czwartek.    



WIEM ŻE DŁUGO,ŻE KRÓTKI I ŻE GÓWNO.
PRZEPRASZAM.

9.02.2013

Rozdział 7

JAMES:

Czułem się dziwnie, jakbym zaczynał przebudzać się z bardzo głębokiego snu. Wciąż jednak nie mogłem połączyć trzeźwego umysłu z ciałem; nie mogłem się poruszyć i cholernie mnie to wnerwiało.
Czy coś się stało? Nagle uderzyło we mnie gorąco, a potem fala lodowatego zimna. Urywki wspomnień wracały.


Natknęliśmy się wtedy na Lily. Było jeszcze przed północą, nie mniej zdziwił mnie jednak widok Lils - grzecznej uczennicy - przy wyjściu z pokoju wspólnego o tej porze. Widać było, że jest zdenerwowana; była bardziej sarkastyczna niż zwykle. Odparłem słodkim głosikiem (którym uwielbiałem doprowadzać Evans do szału) coś o tym, że nie zdoła wyjść z zamku. Wtedy Syriusz i Remus zrobili się poważni i popsuli mi
zabawę (tutaj wstaw jęk zniecierpliwienia, co jak 'ugh' czy 'argh', cokolwiek). Łapa wziął ją na barana (co ją zaskoczyło, a mnie wkurzało) i pod moją niezastąpioną peleryną niewidką wyszliśmy z pokoju wspólnego (mając przy tym tyle gracji co żyrafa na wrotkach wpuszczona na roztapiającą się taflę lodowiska) i przeszliśmy spokojnie przez korytarz. Minęliśmy po drodze McGonagall i Filcha patrolujących korytarze. Rozbawiło mnie, jak Evans jednocześnie spięła się na ich widok, lecz wytężała swój ścisły umysł i marszcząc brwi zastanawiała się, jak mogliśmy tak po prostu przejść koło nauczycieli. Najwyraźniej nie zauważyła mojego (niestety, muszę przyznać) głupawego uśmiechu, bo nie wściekła się. Przeszliśmy przez sekretne przejście tuż za posągiem Grzegorza Przymilnego i znaleźliśmy się na błoniach okalających Hogwart. Evans zbrakło słów. Rzuciłem jej z pozoru karcące spojrzenie, które musiała odebrać dość dosłownie pomimo panującej wokół ciemności. Aż się speszyła. Miała wiele pytań, ale powiedziałem wtedy dokładnie, że teraz każdy radzi sobie sam. Wtedy po raz pierwszy nazwałem ją na głos 'Lils'. Wcześniej była tylko 'Lily' lub 'Evans', ewentualnie 'przyszła pani Potter' też się sprawdzało. Uroczego skrótu używałem tylko w myślach. Owszem, Syriusz nazywał ją tak niemal codziennie, lecz w jego ustach brzmiało to normalnie, przyjacielsko; gdy zwróciłem się tak do niej ja, momentalnie zalała mnie fala miłego ciepła. Dzielnie ją w sobie zdusiłem, by się w nieznany i niewłaściwy dla mnie sposób nie rozkleić. Co się ostatnio ze mną działo!?
Wtedy odeszliśmy bez słowa. Po kolei zmieniliśmy się w postaci naszych animagów: Syriusz stał się Łapą, a ja Rogaczem. Po chwili wśród nas pojawił się też Peter, od razu jednak zmieniony w swojego animaga, czyli szczura. Nie lubił się ciągnąć za nami pod peleryną, więc wydostawał się z Hogwartu tylko sobie znanymi ścieżkami i dołączał w drodze. Nazywaliśmy go Glizdogonem.
Odwróciłema się na chwilę, by zobaczyć coś, co na chwilę wmurowało mnie w ziemię.
Lily też była animagiem. Była łanią.
- Rogacz, idziesz? Księżyc zaraz wzejdzie. - odparł Lupin. Wolał być daleko od cywilizacji, gdy to się stanie.
Otrząsnąłem się, nieco jak po wybudzeniu ze snu, po czym kiwnąłem w ich stronę głową, po czym podbiegłem do grupy.
Cel naszej nocnej wycieczki był zarazem prosty i skomplikowany: zmierzaliśmy do Wrzeszczącej Chaty. Co w tym skomplikowanego? Cel podróży był łatwo dostępny, niezamieszkany i jednocześnie wystarczająco blisko od Hogwartu by dało się tam dojść w krótkim czasie jak na tyle daleko, by nikt nie spodziewał się nas tam zastać. Pytanie pewnie brzmi: co w tym prostego? Czy jest jakiś konkretny powód, inny niż szczeniacka chęć buntu? Cóż, powód był i to nie byle jaki.
Remus był wilkołakiem.
W dzieciństwie Lunatyk, jak go nazywaliśmy, został zaatakowany przez wilkołaka, które swoją przypadłość przenoszą gryząc swoje ofiary. Biedny Remus miał wtedy może sześć lat, gdy niejaki Fenrir Greyback zaatakował go w lesie. Miałem ochotę nieźle przywalić Greybackowi. Lunatyk musiał chować się co pełnię w ustronnym miejscu i przeczekiwać apogeum wilczego ego tylko przez niego.
My, Huncwoci, przemieniliśmy się w animagi po tym, jak dowiedzieliśmy się że Remusowi łatwiej jest przebywać wśród zwierząt niż ludzi podczas przemiany. W jedności siła, jak to mówią, a grupa byłaby niepełna bez Remusa. Jednym słowem, albo on z nami, albo my z nim. Innej opcji nie było i nie akceptowaliśmy żadnych sugestii.
Remus został na zewnątrz, podczas gdy my weszliśmy do środka. Żaden z nas nie lubił być przy przemianie, a i Lunatyk wolał być wtedy sam. Było w tym coś dziwnie osobistego, co sprawiało że nasza obecność przy tym naruszałaby swoistą prywatność Lupina.
Spojrzałem przez okno, gdy księżyc wszedł w zenit, oświetlając jasno pokój swoim bladym światłem, tworząc srebrne kałuże na podłodze. Usłyszeliśmy wycie wilka. Znak, że możemy wyjść.
Widząc Remusa w postaci wilkołaka zawsze nabierałem do niego dziwnego respektu. Był wielki, a jego muskularne kończyny wzbudzały we mnie jakiś nieznany rodzaj obawy. Rozwiewała je jednak niezdarność Lunatyka, który nienawykły przez tyle lat do długich łap był ostrożniejszy niż powinien.
Łapa skinął głową, po czym pyskiem pokazał na ścianę lasu. Jako zwierzęta byliśmy ograniczeni w porozumieniu się, ale te wszystkie gesty były tak jednoznaczne, że od razu wszyscy wiedzieliśmy, o co chodziło. Puściłem się biegiem i spróbowałem się uśmiechnąć. Z naszej czwórki byłem niedościgniony. Łapa mógł mieć siłę w psich łapach, ale brakowało mu techniki. Remus odbijał się opornie od ziemi, przy czym czasem upadał na nią, koziołkując zanim mógł znów złapać rytm. A Peter? Był może mały, lecz zwinnie przemieszczał się koło przeszkód, które my z powodu naszych rozmiarów zmuszeni byliśmy omijać. Mimo tego nie był w stanie przebierać swoimi łapkami wystarczająco szybko.
Traktowaliśmy pełnię księżyca jako comiesięczną odskocznię od rygoru w Hogwarcie. Można było się wyszaleć, biec ile dusza zapragnie i nie patrzeć, czy przypadkiem nie złamałeś jakiegoś drzewa. Ta niebiańska oferta miała jednak mankament: sielanka kończyła się ze wschodem słońca, jak w baśni. Mimo tego zawsze zdążyliśmy zdemolować kolejną część lasu.
Musieliśmy dotrzeć dalej niż zamierzaliśmy, bo nagle drzewa przerzedziły się i ziemia pod nogami opadała gwałtownie, formując klif. Daleko w dole płynęła szeroka wstęga rzeki, a niebo wyglądało jak kartka, na którą niewprawna ręka początkującego artysty niechcący rozsypała brokat. Gwiazdy mieniły się i mrugały zimnym światłem. Przed oczami stanęła mi mapa nieba z zajęć astronomii. Po prawej, w gwiazdozbiorze Skorpiona, najjaśniej świeciła Antares. Na północy lśniła Gwiazda Polarna. Po prawej widziałem Orion, Syriusza i Bellatrix. Tuż nad nimi znajdowała się Wielka Niedźwiedzica.
Staliśmy tak, obserwując gwiazdy, gdy to nagle uderzyło: najpierw poraziło mnie jasne, oślepiające światło, a potem obraz zaczął powracać powoli do mojej świadomości. Zobaczyłem Lily w niebezpieczeństwie.
Gwałtownym ruchem głowy kazałem im zawracać. Sam puściłem się biegiem i tym razem naprawdę dawałem z siebie wszystko. Najważniejsza była Lily i miałem jeden cel: znaleźć ją i upewnić się, że nic jej nie jest. Miałem jakąś chorą obsesję na jej punkcie; mimo, że właśnie to zauważyłem, miałem to gdzieś. Lily musiała być bezpieczna, choćbym miał zginąć upewniając się, że tak było.
Syriusz zawył, wołając innych. Po chwili dołączyło do niego potężne wycie Lunatyka. Dźwięk długo jeszcze niósł się za nami.
Nagle wpadliśmy na polanę; bingo. Lily stała tam w swojej łaniej postaci. Stała na drugim jej końcu. Wyglądała w porządku. Czyżbym naprawdę wariował?
My zmieniliśmy się w nasze ludzkie postaci. Widać było, że Evans była co najmniej zaintrygowana. Lils podeszła do nas dostojnym krokiem, patrząc niewinnie ciemnymi oczami o szmaragdowym odcieniu. Znalazła się niemal przy nas, gdy nagle padła na ziemię.
Te wspomnienia nabrały niesamowitej ostrości. Tak, zdecydowanie zwariowałem. Obrazy z tej chwili wypaliły mi się w mózgu jak kwas.
Zauważyłem Bahankę, wystawiającą swoje zęby do nogi Lily. Wtedy zrobiłem najmądrzejszą i najmniej przemyślaną rzecz w swoim życiu, wiedziałem to, ale nie mogłem się pohamować.
Odepchnąłem Bahamkę od Lily.
Adrenalina podniosła mi puls. Słyszałem w uszach szum krwi.
Teraz obraz zamglił się, a w pamięci poczułem niewyraźne wspomnienie, cień bólu.
- Stary, muszę iść do SS. Ugryzło mnie - odparłem do Syriusza.
- Powinieneś być ostrożniejszy, stary - odpowiedział Syriusz i z powrotem w postaci wilka pognał w głąb lasu. Nie potrzebowałem więcej słów, wiedziałem, że pobiegł zawiadomić resztę. Evans zmieniła się w tym czasie w swoją dziewczęcą postać.
- Chodź, James - powiedziała. Przeszliśmy przez błonia do zamku, prosto do skrzydła szpitalnego. Pomfrey nie było w pobliżu, ale jako pomocnica w SS Evans wiedziała, gdzie co jest. Lils wyjęła coś z torby i dała mi, żebym wypił. Skrzywiłem się wtedy. Napój smakował jeszcze gorzej niż śluz bezrogich ślimaków, który raz spróbowałem w ramach zakładu. Paskudztwo.
- Lily, boli - jęknąłem.
- Wiem, James - powiedziała coś w tym stylu. Wspomnienia tu zaczęły się zacierać. Traciłem obraz z oczu. Zacisnąłem zęby i starałem się nie zasnąć, jednak padałem na twarz. Przegrałem walkę ze zmęczeniem. Tylko, czy ja?...


W świecie rzeczywistym głucho. Gdzie ja właściwie jestem? Czy dalej leżę w skrzydle szpitalnym? Czy może już?...
Nie, James - skarciłem sam siebie w myślach. - Żyjesz. To było tylko małe ugryzienie. Nic ci nie będzie. Oddychaj. Raz... dwa. Wdech, wydech.
Nadal głucho. Czy ktoś tam jest? Wziąłem głębszy wdech. Teraz zdany byłem tylko na węch, znikome dźwięki i temperaturę wokół mnie. Było mi ciepło. Czyżbym leżał pod kołdrą? Powietrze pachniało z lekka spalonym kociołkiem. Czyżby ślad alchemii pani Pomfrey? Co chwilę coś rytmicznie kapało. Sufit przecieka, czy może kroplówka?
A może to wszystko mi się śni?

Ja tu chyba zwariuję. Nie mogę się ruszyć, nikogo w pobliżu od co najmniej siedmiu godzin. Trudno było mi stwierdzić, czy zacząłem wybudzać się za dnia czy też w nocy, więc podejrzewałem, że pani Pomfrey śpi, je lub robi coś, co sprawia jej zwłokę w dotarciu do skrzydła szpitalnego. Miałem jej zamiar wybaczyć, chyba. Po fakcie, jak mniemam. Zresztą, nawet jeśli Pomfrey przyjdzie, to co zrobię? Nie mogę się ruszyć, mówić też raczej nie. Czy dane było mi się zanudzić w szpitalu na śmierć? Oczywiście tylko, jeśli byłem w szpitalu, żyłem i nie spałem. Tyle pytań, a na żadne odpowiedzi. Cholera.

Leżenie sam na sam z myślami jest bardzo pouczające. Przydałoby się na przykład temu skołtunionemu, śmierdzącemu Snape'owi i reszcie jego ślizgońskiej watahy. Zresztą, nieważne. Odkryłem, czemu nie mogę się ruszać. Jeśli trzymać się wersji ze szpitalem, odpowiedź na to pytanie zajęła niespodziewanie długo, jak na kogoś takiego jak ja. Tak czy inaczej, Pomfrey musiała mi podać wywar żywej śmierci, tak by otępić mnie i uwolnić od bólu. Cóż, zawsze mogłem gnić dwa metry pod ziemią i nie zdawać sobie z tego sprawy. Tak, James, jasne. Ale z ciebie optymista.

Chyba kogoś usłyszałem. Tak, na pewno ktoś wszedł; usłyszałem pomruk potężnych drzwi. Chyba jednak nie leżę pod ziemią. Dzięki Bogu.
Lekkie, energiczne kroki zbliżały się do mnie co raz bardziej. W końcu ktoś przemówił.
- No kochaneczku. Chyba już dość się naspałeś, co? Zaraz cię postawimy na nogi. Tylko gdzie ja to zapodziałam...
Postawi mnie na nogi? W końcu! Czekałem już około szesnastu godzin.
- Bezoar, róg jednorożca... Jagody jemioły... Lawenda... Gdzie to leży?... Och, tu jest, mam! Oj kochaniutki, sekundka!
Po chwili, w której najwyraźniej owo coś zostało mi podane, pierwszą rzeczą którą poczułem był smak eliksiru - był słodki, lecz z nutą goryczy. Eliksir rozprzestrzeniał się w błyskawicznym tempie, gdyż po sekundzie otworzyłem oczy. Poraziła mnie jasność pomieszczenia, lecz uparcie chłonąłem szczegóły podczas gdy reszta mojego ciała wracała do siebie.
Skrzydło szpitalne było puste z wyjątkiem dwóch łóżek, czyli mojego i tego obok. Pani Pomfrey właśnie majstrowała coś przy kroplówce połączonej z bladym nadgarstkiem. Podniosłem głowę, by zobaczyć twarz współlokatora, po czym z niedowierzaniem znów opadłem na poduszki.
Drugą pacjentką okazała się Lily.
- James, prawda? Dobrze więc. Jak się czujesz, czy coś ci dolega?
- Ze mną wszystko w porządku.
- Lepiej trafić nie mogłeś, chłopcze. Bahamki w okresie godowym robią się jeszcze bardziej nieznośne. Aż się dziwię, że masz wszystko na swoim miejscu. Nie przepadam jednak za zastępowaniem całych kończyn.
Widać było, że kobieta paplała tylko po to, żeby oderwać moją uwagę od łóżka po mojej prawej stronie, a konkretniej od pacjentki na nim leżącej.
- Co jej się stało? - powiedziałem nieco niegrzecznie, przerywając paplaninę lekarki. Popatrzyła przez dłuższy czas na Lily, a potem zwróciła się ku mnie.
- Lepiej by było, żeby sama ci o tym powiedziała - odparła kobieta, krzyżując ramiona na piersiach i wyraźnie unikając mojego wzroku. Zacząłem z innej beczki.
- Czy mogę wstać?
- Owszem, jeśli tylko czujesz się na siłach, kochany. A, i jeszcze jedno: dyrektor Dumbledore chciał cię widzieć tuż po tym, jak stąd wyjdziesz.
Podniosłem się z łóżka. Wyjrzałem po tym za okno; zapadł już zmierzch, jedynie na horyzoncie pozostał jaśniutki pasek błękitu.
- Pani Pomfrey? Ile spałem? Czy... coś.
- Dobre dwa dni, kochasiu. Jak nie lepiej! - Kobieta przerwała na chwilę, patrząc w dal, chyba na kalendarz. - Dziś czwartek.
Gorączkowo przeszukałem swój umysł. Pełnia była w nocy z poniedziałku na wtorek. Westchnąłem, przypominając sobie ile z tego spałem naprawdę Podeszłem do łóżka Lily.
- A jej?... Co się stało?
- Nawet nie pytaj. Zresztą, ja nie mogę nic powiedzieć. Profesor Dumbledore na ciebie czeka, idź już. No idź!
Skrzywiłem się tylko i wyszedłem ze skrzydła szpitalnego, kierując się wprost do gabinetu dyrektora. Pff, jak to brzmi! Gabinet dyrektora. Mugolom się to kojarzy ze sztampowym pomieszczeniem w nudnych, burych kolorach i boazerią pamiętającą lata 60., często wypełnionym bibelotami i szkolnymi trofeami. Za staromodnym biurkiem siedzi tam gruby i nudny człowiek w okularach i wąsach zaskakująco podobnych do szczotki ryżowej. Ten oto facet potrafi truć dupę konkretnemu uczniowi, który miał nieszczęście podpaść woźnemu przez trzy godziny, przywołując trzy pokolenia wstecz za czasów świetności szkoły.
Spotkania w gabinecie starego Dumble'a były o wiele inne. O truciu dupy nie było mowy, o nie. Dumbledore miał swoje dziwactwa, fakt, ale na pewno nie posiadał żadnej z cech stereotypowego dyrektora. Przede wszystkim był chudy i wysoki, a zamiast ryżowych wąsów miał długą, srebrną brodę i tak samo długie włosy. Nie ubierał się też w mugolskie garnitury, lecz w tradycyjną długą szatę czarodziejską i dopasowaną tiarą czarodzieja. Na nosie osadzał okulary połówki. Czy tak wyglądałby "szanujący się" dyrektor mugolskiego gimnazjum, odpowiednika Hogwartu? Nie sądzę.
Gdy doszedłem do drzwi gabinetu, zapukałem cicho. Po chwili drzwi same stanęły otworem. Wszedłem po cichu i zamknąłem za sobą drzwi.
- Witaj, James - powiedział serdecznie dyrektor na mój widok. Stał za katedrą, tak jak zwykle gdy przyjmował mnie w gabinecie. Nic tu się nigdy nie zmieniało. Spojrzałem na klatkę, w której siedział feniks profesora, Fawkes.
- Coś młodziej wygląda - odparłem, choć znałem odrodną naturę tych ognistych ptaków. Kiedy na feniksy przychodzi czas, po prostu stają w płomieniach, by potem znów narodzić się z popiołu.
- Tak, odrodził się kilka dni temu. Usiądź sobie, śmiało.
- Dziękuję, postoję - powiedziałem szybko. Nie planowałem długiej wizyty. Dumbledore tylko się uśmiechnął.
- Jak zawsze uparty. Coś czuję, że będzie składał mi pan częste wizyty w tym semestrze, panie Potter.
Przemilczałem to stwierdzenie, choć w pełni się w nim zgadzałem. Z naszym szczęściem na miarę pecha miałem spotkać się z Dumbledorem w tym gabinecie jeszcze wiele razy.
- Chciałem się z Tobą spotkać, ponieważ chcę ci coś uświadomić i jednocześnie przekazać. - Profesor odchrząknął nieznacznie, po czym kontynuował swój wywód. - Wiem więcej, niż ci się wydaje, James.
Na moment zapadła niezręczna cisza.
- To pan wie, że Remus jest-
- Tak, wiem. WIlkołaki mają to do siebie, że w pełnię księżyca są nieco... rozkojarzone. Wiem też, że z poniedziałku na wtorek była właśnie pełnia, czyż nie tak?
Stałem cicho. Cóż, tego się raczej nie spodziewałem. Miałem nadzieję na oddalenie z obowiązków ucznia na trzy dni lub odjęcie punktów, jednocześnie błagając, by mnie nie wyrzucono. Za trzy, dwa...
- Pan i panowie Lupin, Black oraz Pettigrew trzymają się niespodziewanie blisko. Nie pozostawia mi to też wątpliwości, że byliście poza Hogwartem w noc pełni.
Bingo, panie profesorze.
- Ale, ale... Muszę się przyznać, że wiedziałem o tym.
Jak to?... Chyba moje pytanie miałem wypisane na twarzy, bo Dumbledore odpowiadał tak, jakby czytał w moich myślach. A może i to robił?
- Każde wasze wyjście z zamku było zaplanowane. Sam podarowałem Remusowi w prezencie eliksir, który pomaga mu do dziś do końca nie wyjść z siebie podczas zmiany. Wiedziałem o twojej pelerynie niewidce. Wiem też, że jesteście na tyle sprytni, by z jej pomocą wymknąć się z zamku bez przeszkód.
- To pan podarował mu...? Ale przecież mówił, że kupił to od handlarza w Hogsmeade-
- Powiedziałem mu, że tak będzie lepiej. Nie chciałem was bardziej zachęcać tym, że macie dyrektora szkoły po swojej stronie. - Dubledore uśmiechnął się porozumiewawczo, na co odpowiedziałem mu lekkim uśmiechem. Wciąż ciężko było mi uwierzyć, że Lunatyk nas okłamał.
- Teraz nie jest jednak istotne to, że wy byliście poza zamkiem, lecz panna Evans. Możemy jak na razie jedynie przypuszczać, co robiła poza Hogwartem, chociaż i tak nie mam przypuszczeń. Zaskakujące jest też to, co zrobiła, zanim zapadła w śpiączkę. Musisz się przygotować Jamesie, ponieważ to co powiem może cię zaszokować.
Wziąłem głęboki wdech przez nos i zacząłem wpatrywać się w Dumbledore'a, oczekując na jego wieści. Zastanawiałem się, co to takiego może być.
- Po tym, jak wróciliście do zamku z Lily, ty... no cóż: przestałeś oddychać.
Przestałem oddychać?... Chwila, czyli że ja naprawdę...
- Nie powie mi pan, że umarłem!? Jestem duchem!? Ale jak to? Leżałem uwięziony w swoim ciele przez wieki! Nadal jestem w swoim ciele! Ja przecież-
- Nie dokończyłem jeszcze, James. Po tym, gdy to się stało, panna Evans sprawiła, że... Po prostu zawdzięczasz jej życie. Uratowała cię.
Jak to? Lily? Ale... jak? Wszystkie myśli mieszały mi się w głowie, a pytania bombardowały mój mózg jak pociski z bazooki. Nie, to za mugolskie porównanie. Boże, chyba stałem się hipokrytą. Nieważne. Teraz ważna jest tylko Lily. Lils, Lils, Lils. Co ona zrobiła? Jak? Co w ogóle działo się z nią przez tą noc? Czy nie stała jej się jakaś krzywda? Zacząłem drżeć ze strachu, że właśnie tak było. Mimo tego, że uwielbiałem doprowadzać ją do złości/gniewu/krzyku/nazwania mnie palantem, dbałem o nią bardziej niż o siebie. Chyba było to widać, gdy rzuciłem się w swojej ludzkiej postaci na Bahankę, a potem... stało się, co się stało. Zacząłem zastanawiać się, co musiało się wydarzyć, by Lily miała powód aby wyjść z zamku. Najpierw ktoś ją zaatakował. Chodziła po tym taka nieobecna... Położyła się też wcześniej spać. Czy to dlatego?...
- James - przywołał mnie z powrotem do świata Dumbledore. - Uważam, że powinieneś już iść. Pójdź do kuchni, skrzaty na pewno zostawiły ci kolację.
- Panie profesorze? - Chciałem go spytać jeszcze o jedną, jedyną rzecz.
- Tak, panie Potter?
- Czy wie pan, kto napadł Lily?
Zapadła po tym nieco niezręczna cisza. Dumbledore podniósł się z fotela za katedrą i prawie skierował swoje kroki w kierunku czegoś przypominającego wielką, srebrną miednicę, jednak zatrzymał się i skierował ku mnie. Usłyszałem też, jak mruczy pod nosem: "nie, nie powinienem... nie jest jeszcze gotowy..."
- Niestety nie, Jamesie. Teraz idź już, kolacja na ciebie czeka. - Profesor uśmiechnął się pogodnie, ale ja już nie odwzajemniłem uśmiechu. Wyszedłem z pokoju, nie żegnając się.
W kuchni Hogwartu byłem kilka razy, głównie z Peterem, który zawsze zwęszył coś dobrego. Raz skrzaty domowe upiekły sernik, a jako że Glizdogon jest amatorem sera w każdej postaci, to musiałem wyrywać mu ciasto z ręki. Nie chciałem przysparzać skrzatom pracy, które były raczej miłe (z pewnymi wyjątkami, ale mniejsza o to) i czasem dawały nam jakiś przysmak przygotowany specjalnie dla nas. Mieliśmy pewną nić porozumienia i dobrze nam z tym było; my dostawaliśmy jedzenie, a one jakąś formę rozrywki.
- Cześć, Bujdko* - przywitałem się grzecznie. Bujdka była jednym z moich ulubionych skrzatów, chociaż czasem miała napady opowiadania bzdur. Przecież każdy ma swoje dziwactwa, prawda?
- Witaj, Jamesie Potterze. Bujdka się cieszy, że cię widzi. Profesor Dumbledore powiedział Bujdce, że mam przygotować coś specjalnego dla Jamesa Pottera. - skrzatka przymrużyła oczy w zadowoleniu. najwyraźniej pasowało jej to 'ważne' zadanie.
- Dobrze. To... gdzie to jest?
- James Potter pójdzie za Bujdką, Bujdka pokaże - skrzatka podreptała szybko w bliżej nieokreślonym kierunku. Po chwili pokazała mi drzwi... wiodące do Wielkiej Sali.
- Mam tam zjeść zupełnie sam? - spytałem, unosząc znacząco jedną brew, skrzatka jednak nie speszyła się.
- Nie, Bujdka by nie dopuściła do czegoś takiego! Pana koledzy na pana czekają.
Gdy tylko weszłem do Wielkiej Sali, chłopaki pomachali do mnie ze stołu Gryfonów. Usiadłem tuż obok i jak gdyby nigdy nic zacząłem jeść. Było pyszne.
- Hej, Rogacz - powiedział Syriusz po tym, jak przełknął kawałek kurczaka. - Co sie właściwie stało? Cała szkoła huczy, że Lils została spetryfikowana, a ty... mmm...
- Nie żyję? - spytałem z ironicznym uśmiechem. - Żebyś wiedział.
- Czekaj, co?
- Wytłumaczę wam kiedy indziej, dobra? Jedno jest pewne: Lily jeszcze trochę sobie pośpi, a mną się nie przejmujcie. No chyba siedzę tu, jem jak człowiek i rozmawiam z wami, co nie?
- Powiedziałbym raczej, że jesz jak świnia - stwierdził Syriusz żartobliwie i uderzył mnie zaczepnie pięścią w ramię. W odpowiedzi rozsmarowałem mu ciastko na rękawie. Wtedy on rzucił we mnie parówką. Remus zaczął obrzucać nas dyniowymi pasztecikami, jakby od tego miało zależeć jego życie. W czasie gdy my rzucaliśmy wszędzie naokoło jedzeniem, Peter zagarnął ze stołu najwięcej, jak tylko się dało i skulił głowę, by łup nie doznał uszczerbku.
Rzucaliśmy się jak opętani, nasze szaty co raz brudniejsze, tak samo wszystko naokoło. Śmialiśmy się przy tym i docinaliśmy sobie. Było zabawnie, dopóki nie przestaliśmy i okazało się, że zrobiliśmy niezły bałagan. Remus niechcący rozsmarował dżem na ścianie, a Syriusz znalazł czekoladową żabę w swoich długich włosach.
Peter podniósł głowę, a w przestrzeni pomiędzy jego rękami znajdowało się mnóstwo jedzenia.
- Dacie mi w końcu zjeść? - spytał z pewnym rozdrażnieniem. My w odpowiedzi wybuchliśmy śmiechem. Podkradłem Peterowi kostkę fety z sałatki greckiej i rozejrzałem się naokoło.
- Ktoś mi pomoże z Chłoszczyśczeniem? Ostatnio coś mi wybuchło u Flitwicka - odparł Syriusz, jakby w odpowiedzi na moje wątpliwe spojrzenia.
- Jak mogło ci coś wybuchnąć przy rzucaniu Chłoszczyść? - spytał Peter z pelnymi ustami.
- Wazon mi wybuchł - powiedział Syriusz, wzruszając ramionami i wkładając ręce w kieszenie. - Powinniście zobaczyć minę Flitwicka. To chyba jakiś wazon z epoki Ming, więc nieźle mi się oberwało.
- Z epoki jakiej? - spytałem zdziwiony, akcentując ostatnie słowo.
- Ming. To z mugolskiej historii, z Chin. Dostał to chyba za pomoc jakiemuś facetowi w Birmingham. Paskudne jak nie wiem.
- Stary, jesteś niesamowity - odparłem, przybijając mu piątkę.
- Niesamowicie zdolny do zniszczenia wszystkiego na swojej drodze - zaczął śmiać się Remus.
- Dobra, dobra - odparł na to Łapa. - Zawsze mogę pobawić się Jęzlepem, więc cicho mi tam.
W odpowiedzi Remus pokazał mu język.
- Gadamy i gadamy, a tu pewnie grubo po ciszy nocnej. Dawajcie, Huncwoci, trzeba posprzątać. Różdżki w dłoń - powiedziałem, klaszcząc i przywołując ich do porządku. Peter niechętnie podniósł się z siedzenia i wyciągnął swoją różdżkę. Chłopaki spojrzeli po sobie porozumiewawczo, po czym stanęli na baczność, salutując.
- Tak jest, panie prefekcie! - wykrzyknęli zgodnie. Wybuchliśmy znowu śmiechem.
Wyciągnęliśmy wszyscy różdżki.
- Dobra. To na cztery - powiedziałem - Łapa bierze wschód, ja zachód, Lunatyk północ, a Glizdogon południe. Wszystkim pasuje?
Chłopaki pokiwali głowami. Kiwnąłem głową w geście wyrażającym gotowość i odparłem:
- Trzy, czte-ry!
- Chłoszczyść! - rozległy się nasze głosy. Wielka Sala była teraz nieskazitelnie, wręcz sterylnie czysta. Pozbyliśmy się nawet kurzu z zakamarków podłogi.
Po wszystkim byliśmy wyczerpani. Poszliśmy do dormitorium, po drodze próbując utrzymać wesołą atmosferę, jednak byliśmy zbyt padnięci. Było w porządku, dopóki nie przypomniałem sobie o Lily. Cholera.
Tej nocy pierwszy raz w swoim życiu pomimo wielkiego zmęczenia nie mogłem zasnąć.

^v^v^v^v ^v^v^v^v ^v^v^v^v

Następnego dnia byłem nie do wytrzymania. Już po przerwie obiadowej udało mi się przekonać Sprout, że muszę iść do SS. Lily mogła się obudzić w każdej chwili, a ja nie chciałem wtedy wyciskać soku z dyptamu. Po pierwsze, śmierdziało od tego na kilometr, a po drugie, wydało mi się to kompletnie niewłaściwe, w końcu w jakiś dziwny sposób naraziłem ją na to. W tym roku miała pewnie odwiedzić skrzydło szpitalne jeszcze wiele razy z mojego bądź naszego (mówiąc w imieniu Huncwotów) powodu. Krzywiłem się na samą myśl.
Gdy tam wszedłem, już po dokładnej kontroli zezwolenia od Sprout przeprowadzonej przez panią Pomfrey, zobaczyłem Lily tak naprawdę, właściwie od momentu, gdy straciliśmy przytomność. Była bledsza niż ściana, przez co bardziej niż zwykle odznaczały się jej piegi na policzkach. Miała zamknięte oczy; wciąż była nieprzytomna. Na marginesie dodając, madame Pomfrey próbowała wszelkich sposobów, by ją obudzić, lecz nic nie dało rezultatu. Była jak spetryfikowana, z tą różnicą że wyglądała, jakby zwyczajnie spała. Wciąż była ubrana w swoją szatę do spania, tak jak wtedy, gdy wyszła z zamku. Buty stały jednak koło łóżka, a jej kurtka wisiała schludnie ułożona na oparciu krzesła.
- Miejmy nadzieję, że sama się obudzi, kochasiu - powiedziała pani Pomfrey, patrząc jak obserwuję Lily. - Moje eliksiry są tu bezsilne.
- Wszelka logika jest tu bezsilna - odparłem sarkastycznie. Miałem rację. W końcu jak logicznie wytłumaczyć, że jeszcze żyłem? Zadawałem sobie potem to pytanie jeszcze wiele razy, jednak nie znalazłem odpowiedzi.
Usiadłem na krześle obok łóżka, na tym na którym wisiała kurtka. Było mi jednocześnie głupio, że marnuję, jakkolwiek by to zabrzmiało, czas, który pomógł by mi w uzyskaniu zarówno dobrych sumów, jak i owutemów lecz i cudownie, bo czułem, że jestem we właściwym miejscu.
Resztę dnia i noc spędziłem przy Lily.
Następnego dnia przetrwałem wszystkie lekcje, jednak gdy w całkiem dobrym humorze wszedłem do skrzydła szpitalnego, czekała mnie niespodzianka. Moje krzesło przy łóżku Lily było zajęte. Rozpoznałen delikwenta po długich i czarnych, przetłuszczonych włosach.
- Snape - wysyczałem przez zęby, tuż za jego plecami. Zdawał się być kompletnie niezaskoczony, mimo że podszedłem do niego bezszelestnie.
- James - powiedziała ta gnida, po czym wstał i zwrócił się twarzą ku mnie. - Tak myślałem, że przyjdziesz.
- To moja przyjaciółka - wycedziłem. Jakim prawem nagle pojawia się przy Lily!? Czyżby postanowił przejść z roli syna Śmierciożercy do 'przyjaciela'?
- Tak jak i moja. Właściwie, to ja i Lily znamy się dłużej.
Przymknąłem oczy i głęboko oddychając policzyłem do dziesięciu. Sama jego obecność działała mi na nerwy.
- Szczerze mówiąc, to mam to głęboko gdzieś. A teraz wyjazd, albo przestanę być miły.
- Nigdzie się nie ruszam - odparł Snape.
- Mógłbyś choć raz w życiu przestać być taki upierdliwy i usunąć się grzecznie z drogi?
- A czemu ty przypadkiem nie możesz przestać mieć problemu i po prostu odwiedzić jej w spokoju? I tak nie robi jej to różnicy, jest nieprzytomna - powiedział Snape, złośliwie się uśmiechając. Miałem wrażenie, że jeszcze sekunda, a poleci Immobilus, a potem przejdę do rękoczynów. Chociaż w sumie, to nie, obeszłoby się i bez Immobilusa. Miałbym satysfakcję obserwowania jego twarzy po tym, jakbym mu przywalił.
- Po prostu wyjdź, dobra? Nie chciałbym dawać ci złego przykładu jako prefekt, Snape - uśmiechnąłem się znacząco.
- Nie, Potter. W twoich snach. Ona jest moja. - odparł on, patrząc na Lily. - Przyznajmy to, wiemy obaj, że jesteśmy w niej zakochani. Jednak tylko jeden z nas może ją mieć i tym kimś będę ja.
- Jakoś cię przy niej nie było przez ostatnie kilka miesięcy - nie mogłem się powstrzymać, by to powiedzieć. Cóż, .. prawdę. Zauważyłem, że jego oczy płoną niezdrowym blaskiem.
- Teraz trzeba trochę pościemniač, że wszystko w porządku, prawda? Jak się ma zamiar zostać Śmierciożercą to ma się lepsze rzeczy na głowie niż mugolakowa przyjaciółka z domu, który jest potencjalnym rywalem twojego, co? - dodałem zgtyźliwie.
Nagle Snape wyciągnął różdżkę i wycelował ją we mnie. Zrobiłem to samo, zanim zaczął wypowiadać swoje zaklęcie.
- SECTUSEMPRA!
- EXPELLIARMUS!
I wtedy jak spod ziemi wyrosła pani Pomfrey.
- Chłopcy! Co wy wyprawiacie! Tu są chorzy uczniowie!
Złapała nas za ramiona i zaprowadziła za drzwi.
- Czy wyobrażacie sobie, jakie to mogło mieć konsekwencje!? Mogliście kogoś jeszcze bardziej zranić. Żadnych pojedynków w skrzydle szpitalnym, jasne? Do widzenia i żebym was tu dziś już nie widziała!
Staliśmy pod drzwiami skrzydła szpitalnego jeszcze przez chwilę, patrząc sobie nienawistnie w oczy, po. rozeszliśmy się. Nie chciałem trafić u Slughorna w areszcie przez tego idiotę.
Tą noc spędziłem na wymyślaniu jakiegoś skutecznego zaklęcia na pozbycie się Snape'a. Nie to, żebym uznawał go za swego rodzaju konkurencję, o nie. Po prostu wiedział nieco za dużo na temat moich relacji co do Lily. Zastanawiałem się też, czy to aż tak widać, i czy w takim razie Lils jest ślepa, czy może na przykład nie odwzajemnia tego całego bałaganu tworzącego się w mojej głowie tylko, gdy spojrzałem jej w oczy. Próbowałem też stworzyć jakąś barierę pomiędzy tym niepoukładanym w sobie, . romantycznym Jamesem, a tym wyluzowanym, rzucającym od czasu do czasu jakimś dowcipem, tym, którego znała cała reszta wszechświata. Chyba mi się to udało, ale obawiałem się, że kiedy następnym razem spojrzę jej w twarz, ta bariera rozpuści się jak czekolada zostawiona na słońcu.
Obudziłem się rano w podłym nastroju. Na zewnątrz też było szaro; nic nie zachęcało mnie do wstania z łóżka. Mimo tego zmusiłem się do wyjścia spod kołdry i ubrania się w cieplejsze już szaty na zimę.
- Się masz, Rogacz - rzucił mi Syriusz, po czym przybił piątkę. Syriusz zawsze potrafił poprawić mi nieco humor.
Na śniadaniu nie byłem głodny, co uświadomiło mo coś bardzo szybko - ja czekałem. I to coś miało się zdarzyć dzi.m.mem rację.
Ledwie zdążyłem ugryźć kawałek dyniowego pasztecika, ktoś puknął mnie w ramię.
- Psst, Potter! Potter!
- Co?
- Lily się budzi.

***


*Skrzat domowy o imieniu Bujdka rzeczywiście istniał jako służąca Chefsiby Smith, jednak na potrzeby opowiadania 'zatrudniłam' ją w Hogwarcie C:


I jak? 7 rozdział wyszedł, wybaczcie, że tak długo. Rekompensuję to długością rozdziału C: to czekajta na Susan ;>
Wera

7.25.2013

Rozdział 6

Te trzy godziny minęły mi jak z bicza strzelił. Księżyc jeszcze się nie pojawił. Dziewczyny już spały,kiedy naciągnęłam na siebie ubrania i kurtkę.Najciszej jak umiałam wyszłam z dormitorium i zeszłam po schodach. Byłoby prawie perfekcyjnie,gdyby nie to,że na dole spotkałam Huncwotów w podobnych strojach. Pierwszy zauważył mnie Syri.
- Lils.? Gdzie idziesz.? -zapytał zaniepokojony.
- Mogłabym zapytać o to samo.- Odparłam sarkastycznie. Nie miałam głowy do jego gierek.
- Ale wiesz,kochanie,że nie wydostaniesz się z zamku.? - stwierdził James.
- James,Syriusz, musimy iść. Nie dam rady dłużej. Wyprowadźmy Lily ze sobą. - Powiedział Remus. DZIĘKI CI BOŻE. Jak na zawołanie wszyscy się ruszyli. James wyjął jakiś dziwny materiał. Syriusz wziął mnie na barana,co było nie małym zaskoczeniem. Ta "płachta" została narzucona na nasza piątkę i powoli wytoczyliśmy się,z gracją godną słonia oczywiście,z pokoju wspólnego. Przeszliśmy spokojnie koło McGonagall i Filtcha,co było dość dziwne. Następnie weszliśmy do jakiegoś tunelu i trafiliśmy prosto na błonia.
- Ja.. JAK WY TO.? - powiedziałam podzniesionym głosem,na co James rzucił mi tak negatywne spojrzenie,że aż się speszyłam. Zatrzymaliśmy się w pewnych krzaczorach.
- Lils,teraz każdy radzi sobie sam. - Powiedzieli i poprowstu odeszli.Kiedy obejrzałam się za nimi,dostrzegłam tylko coś co biegło na czterech łapach. Zignorowałam to, i zmieniłam się w łanię. Tatarataaa JESTEM ANIMAGIEM. Ale... no nie ważne. Puściłam sie biegiem przez błonia. Prawie natychmiast byłam w lesie. Zmieniłam się w człowieka.
- Lilianne Ri... Evans. Jesteś. Witaj. - Usłyszałam mroczny głos,zostałam chwycona za rękę i deportowaliśmy się. Och,serio.? Nie nawidzę się deportować. Trut. Jesteśmy na miejscu. - Idziesz ze mną, tylko uważaj na schody.- Poszliśmy w ciemnośc. Podnosiłam wysoko nogi,bo wchodziliśmy na górę. - Dzień dobry panie. - powiedział "czarny" - bo tak go sobie nazywałam- kiedy ciepło nas otuliło.
- Dziękuję Ci Alecto. Teraz możemy zaczynać. - osoba na kręconym miękkim fotelu machnęła na Alecti ręką - Lilianne, usiiądź koła Dimitrija i Janelle. - wskazał na kanapę na której siedział chłopak i dziewczyna. Niepewnie przysiadłam na brzegu.- Zapewne zastanawiacie sie kim ja jestem. Nazywam się Tom Marvolo Riddle,ale bardziej znany jestem jako Lord Voldemort. -w piersi zaparło mi dech - A zebrałem was tutj bo.. - obrócił sie do nas przodem. Jedak nie jest taki straszny,wygląda jak normalny człowiek.- Otóż macie pewne wyjątkowe moce. Dimitrij...  czytasz w myślach,prawda.? - chłopak bardzo niepewnie pokiwłą głową. - Janelle... umiesz wyleczyć ludzi samym dotykiem. czy tak.? - Dziewczyna kiwnęła głową.- A ty Lilianne - kontynuował Tom... Lord Voldemort... och,no wiecie. -Jesteś kwintesencją wszystkich mocy. czytasz w myślach, uzdrawiasz, a twoja magia jest najsilniejsza na świecie.  A wy wszyscy jestetście - nastała kompletna cisza. - moimi dziećmi - zachłysnęłam sie powietrzem ŻE CO.? Jak to możliwe.? - Zapewne zastanawiacie się,jak to możliwe. Otóż ja i wasza matka, rozstaliśmy się,a was daliśmy do adopcji. - wsyzscy patrzyliśmy na siebię nawzajem,. Kiedy po nie powiem,dośc długiej chwili nie uzyskał odpowiedzi machnął ręką.
- Tak panie. - Jak na zawołanie stawiło się tam troje czrodzieji.
- Za chwile,zabierzecie ich z powrotem do szkół. Ale najpierw... - machnął różdżką i nagle poczulam palący ból na twarzy. - Teraz każdy śmierciożerca będzie wiedział,ze nie może was tknąć,a dla reszty będzie to niezauważalne. Teraz możecie już wracać. - Alecto podeszła do mnie i chwyciła za ręke. Deportowałyśmy się. Znowu. Truuuut. Jak ja tego nie lubię. Byliśmy już w Zakazanym Lesie
- Masz niesamowitą moc. Korzystaj mądrze - powiedziała Alecto i deportowała się. ALECTO. Wraaacaj. Chciałąm wiedziec coś więcej, pragnęłam tego. Musiała mi coś... AUUUU. co to .? Wikołaki.,no tak. Psotanowiłam zmienić sie w łanię. Po chwili na polanę na której stałam wbiegł pies i jeleń. Zatrzymali się i usiedli na jednym z pni. Po chwili moim oczom ukazał się Syriusz,a zaraz po nim James. Czy to wogóle możliwe.? Wyszłam dostojnym krokiem bliżej nich. Przeszłam przez polanę,aczkolwiek na samym jej końcu zostałam zaatakowana przez Bahankę.Kiedy już zatapiała swoje zęby w mojej nodze James ją odepchnął,ryzykując atak. I miałam racje.
-Stary, muszę iść do SS. Ugryzło mnie. - powiedział do Syriusza.
- Powinieneś być ostrożniejszy,stary. - powiedziął Syriusz zamienił się w psa i uciekł. W tym momencie,stojąz za jamesem zmieniłam się w człowieka.
- James... chodź. -położyłam mu ręke na ramieniu. Odwrócił głowę. Z jego oczu poleciały pojedyńcze łzy. - Hej,James. Spokojnie. Zaraz przestanie boleć. Chodź. - wzięłam do za rękę i poprowadziłam ostrożnie przez resztę lasu i błonia. Weszliśmy do szkoły główną bramą. po chwili byliśmy już w Skrzydle Szpitalnym.
- Pani Pomfrey.?!- krzyknęłam. Nie uzyskałam żadnej reakcji. - Cholera. Potter,jakie ty masz szczęście,że uważałam na ONMS. - powiedziałam,i odprowadzana zdziwionym wzrokiem James'a podeszłam do szafki z miksturami. Wzięłam odpowiednią i podałam mu,by wypił.. Wiedziałam,że po tej miksturze powinno być lepiej. Pozostało tylko czekać.Wyszłam więc z SS i poszłam sie przebrać. Po 20 minutach, kiedy byłam tam spowrotem,zobaczyłam Jamesa leżącego na łóżku w pozycji embrionalnej. odrazu podbiegłam do niego.
- Lily, to tak cholernie boli. Czemu to tak piecze.? - jego głos był tak bardo przepełniony bólem,że nie mogłam tego wytrzymać.
-Będzie lepiej James,poczekaj jeszcze chwile. - próbowałam pocieszyć chłopaka.
- Nie będzie, Lils. To było jadowite. - pouczył mnie.
- PRZECIEŻ WIEM. - krzyknęłam. chłopak popatrzył na mnie ze strachem w oczach. - Przepraszam James.
- Nie ma sprawy Evans. - chciał utrzymac dobry humor mimo bólu. Typowy James. - Lils,to juz koniec,czuję to... - ledwo co wykrztusił te słowa, jego oczy zasłała mgła i przestał oddychać. Praktycznie wiadomo było,że umarł. wtedy nagle pojawiła sie pani Pomfrey.
- Co się tu działo dzieciaczki.? - powiedziała wesoło,ale kiedy zobaczyła mój zimny wzrok,natychmiast zdała sobie sprwę,że to coś poważnego. Podeszła do łóżka James'a i lekko go dotkneła. - Chłopak nie żyje. - Stwierdziła - Przykro mi.- dodała i poszła do swojej sypialni. Nastała ciężka dla mnie cisza. Drzwi SS otworzyły się i wszedł dyrektor Dumbledor. Położył mi rękę na ramieniu.
- Lilianne, jest już za póxno. Jamesa już z nami nie ma. - mówił spokojnym głosem. W tym momencie z moich oczu poleciały łzy.
- NIE PRAWDA. JEŚLI NAWET KIEPSKIE MIKSTURY PANI POMFREY GO NIE WYLECZYŁY,TO JA TO ZROBIĘ. WIEM ŻE POTRAFIĘ. NAPEWNO UMIEM. - podeszłam do ciała chłopaka, i pod wpływem impulsu wzniosłam nad niego ręce. Zamknęłam oczy i skoncentrowałam się. Zaczełam badać nieznane mi do tej bory tajemnice mojego mózgu. Nagle znalazłam jakiś  dziwny,ale wyjątkowo silny pokład energii. Nagle z moich dłoni wypłynęła fala mocy.
- Nie możliwe. - usłyszałam cichy szept Dumbledore'a,a później nastała ciemność.


PRZEPRASZAM, ze to tak długo trwało. Byłam na obozie, wybaczcie. :d

6.01.2013

Rozdział 5.

LILY:

W Wielkiej Sali huczało od podekscytowania, gdy pojawiłam się przy stole Gryffindoru. Jak gdyby nigdy i nic, usiadłam na swoim miejscu koło Syriusza.
- Ruda - szepnął chłopak - wszystko w porządku? Cała szkoła mówi o tym, że niemal cię ktoś, no wiesz... sprzątnął. Że nieźle oberwałaś.
Zastanowiłam się. Więc wszyscy wiedzieli, co się stało. Nikt jednak nie wiedział, przez kogo ani dlaczego. Sama tego nie wiedziałam.
- Jest w porządku - odpowiedziałam pierwszymi słowami, jakie przyszły mi na myśl. Ręce i eliksiry pani Pomfrey czyniły cuda. Nawet lekkie drżenie w dolnej części moich pleców znikło.
- Jesteś pewna? Wiesz, James nie wyglądał, jakby to było coś lekkiego. Dumbledore nawet zwolnił go z lekcji, żeby ktoś z tobą był, jak się obudzisz.
- O wilku mowa - powiedział Remus, wskazując na frontowe drzwi. James wyglądał dosyć blado, ale jego oczy zalśniły na mój widok. Zza nieco przekrzywionych, drucianych oprawek wyjrzały na mnie niebieskie oczy, które zachowały jeszcze ułamek tej niewinności, podstępnie wkradającej się na twarze śpiących, by za dnia znów przybrać maskę i grać kogoś innego. Zauważyłam na samym dnie nieskończonego błękitu smutek, głębszy niż najgłębsze z oceanów. Smutek? Czy martwił się o mnie? Czy miał jakiekolwiek, chociażby nikłe pojęcie o miłości, którą mógł mnie darzyć?
Lily Evans, upomniałam się w myślach surowo, to tylko Potter. Irytujący, arogancki, wygadany Potter. Moje myśli okazały się jednak zdradliwym gruntem, po którym dane mi było stąpać. Mój nawyk poprawiania samego chłopaka i wyraźne akcentowanie jego imienia obróciło się przeciwko mnie. James, nie Potter. James, a nie Potter, Lily. Obsesyjne myśli jeden, Lily zero.
- Hej, Huncwoci - odparł James, siadając na swoje miejsce koło mnie.
- Wszystko OK? - spytałam, patrząc na to, jak nałożył sobie o wiele mniej jedzenia, niż zwykle pochłaniał.
- Powinienem zadać ci to samo pytanie. Dobrze się czujesz? Nic cię nie boli?
- Pani Pomfrey to cudotwórczyni. Nic mi nie jest. - odpowiedziałam. Chłopak uśmiechnął się tylko i zaczął udawać, że je.

JAMES:

Lily wyglądała tak... normalnie. Nie, nie normalnie. Przecież ona zawsze wygląda ładnie. Tak czy inaczej, zachowywała się też tak, jak zwykle. Jakby nic się nie stało.
Mimo tego, nie byłem w stanie jeść. Za dużo rzeczy zdarzyło się przez ostatnie... Hm. Ile właściwie czasu spędziłem, siedząc przy Lily? Dzień? Dwa, a może trzy? Straciłem rachubę.
Dłubałem w jajecznicy widelcem, czasem unosząc go do ust, byle tylko nie pytali się mnie, co mi jest.
Gdy podniosłem wzrok znad talerza, zielone oczy Lily wpatrywały się we mnie uważnie, jakby śledząc każdy mój ruch. Tak, zauważyła, że nie jem. Nie, nie wygląda na to, żeby miała pojęcie, czemu. Bardzo dobrze.
Miałem nadzieję, że nie widzi tej całej gry. Niby zaczepiałem ją na korytarzu, nosiłem jej rzeczy ilekroć tylko mogłem, popisywałem się i głupkowałem z Syriuszem, ale naprawdę nie potrafiłem ukryć, że mi na niej cholernie zależy.
Gdy tylko na nią patrzyłem, czułem, że gdzieś w środku rozpływam się jak czekolada zostawiona na parapecie w słoneczny dzień. Właśnie, ona była słońcem, moim prywatnym słońcem.
- Lily? - spytałem, nie wiedząc, co właściwie chcę powiedzieć?
- Tak, James?
Co mam jej powiedzieć? Może: Kocham cię, ale ty kochasz tego śmieciojada. Tego całego Snape'a, który łazi po szkole jak przerośnięty nietoperz i szlaja z innymi idiotami. Nie. Nie, nie i nie.
- Eee... Podasz mi... No, ten, no... masło?
Dziewczyna uniosła tylko brwi i podała mi maselniczkę, mimo że jedna z nich stała tuż koło mojego łokcia. Nałożyłem trochę masła na kromkę i zacząłem w końcu jeść. Nie, tym razem naprawdę. Lily nie musiała się o mnie martwić bardziej.

LILY:

James jeszcze nie wyszedł z... szoku? Zdałam sobie sprawę, że to musiał być dla niego szok. Może myślał, że nie żyję... To musi być straszne, widzieć kogoś, kogo znasz leżącego na dywanie w pokoju wspólnym, bladego, nie ruszającego się i we krwi.
Widziałam, jak zmusza się do jedzenia. Nie wiem, czy wszyscy naokoło byli aż tak ślepi, czy też tak zachowywał się przez ostatnie kilka dni, gdy byłam wyłączona z życia.
- Lily? - usłyszałam kogoś. Powróciłam do rzeczywistości. Ach, to Dorcras, jedna z koleżanek z dormitorium. Nie miałam głowy do słuchania, ale starałam się skupić, a przynajmniej wyglądać na skupioną. - Zmienili nam plan. Mamy eliksiry ze Ślizgonami. I... ostatnie wolne miejsca są koło Malfoya albo Snape'a.
Och, świetnie. Mam wybrać pomiędzy wrogiem a zdrajcą? Po prostu fantastycznie. Ekscytuję się bardziej niż przy hodowli chrobotka. Tak dla przypomnienia, chrobotek to najnudniejsze magiczne stworzenie świata.
- Och - powiedziałam tylko. Remus westchnął ze zrozumieniem, a Syriusz popatrzył na mnie współczująco. Peter był zbyt zajęty wybieraniem sera z bułki.
- Usiądę koło Malfoya. - zaoferował się nagle James. No tak, on też opuszczał lekcje.
Chryste, on nic nie wie o dramacie w wagonie Slytherinu. Nie powiem mu nic, bo co? "Wolę siedzieć koło Lucjusza"? Aż tak mocno nie uderzyłam się w głowę.
Przełknęłam ślinę i przytaknęłam.
Siedziałam cicho aż do końca śniadania. Nie chciałam pokazać, jak się b o j ę - bo bałam się teraz Severusa. Wszystko, co wiedziałam o Śmierciożercach, to tyle, że służyli komuś, kto zwał się Voldemortem. Ludzie jednak bali się go, nazywali go mianem "Sam-Wiesz-Kto". A jeśli Severus jest Śmierciożercą? Ta myśl przyprawiała mnie o dreszcze.
Gdy tylko weszliśmy do lochów, przypomniałam sobie znienawidzony chłód. Same lekcje były ciekawe, istota eliksirów była dla mnie czymś wspaniałym. Niektórzy nie widzieli w tym ani cienia magii, ale jak mawiał profesor Horacy Slughorn, nauczyciel eliksirów, by zrozumieć przedmiot, trzeba mieć ten szósty zmysł. Jeśli byłam w czymś utalentowana, to na pewno były to eliksiry.
- Och, panna Evans! Miło, że pani w końcu do nas dołączyła - powiedział Slughorn na mój widok. Rozejrzałam się po klasie, desperacko szukając chociaż jednego wolnego miejsca innego niż koło Severusa bądź Malfoya. Niestety, wszędzie było już zajęte, jak powiedziała Dorcras. Sama siedziała z Desdemoną Bulstrode, Ślizgonką z wiecznie ściągniętymi ustami, krytykującej wszystko. Właśnie komentowała to, że Dorcras rozwiązała się sznurówka w prawym bucie. Uśmiechnęłam się współczująco w jej kierunku, przełknęłam głośno ślinę i spojrzałam w kąt klasy. Severus siedział tam, robiąc notatki w swojej książce od eliksirów. Podeszłam do niego na miękkich nogach, minęłam bez słowa i usiadłam na twardym siedzeniu drewnianego stołka. Chłopak odwrócił głowę i otworzył szeroko oczy, gdy zobaczył mnie, ignorującą starannie jego wzrok, jak i jego samego. Patrzył się na mnie jeszcze minutę lub dwie, a ja zakłopotana nieco jego nadmierną uwagą zgarnęłam włosy na prawe ramię, tak by nie mógł patrzeć się bezpośrednio na moją twarz. Trochę pomogło. W końcu Severus dał za wygraną i spojrzał na Slughorna.
- Dobrze więc, wszyscy są w komplecie! Cóż za radosna nowina - powiedział profesor, siadając na obszernym fotelu za katedrą. - Przygotujcie swoje rzeczy i otwórzcie książki na stronie pięćset trzydzieści osiem. No, już! Do roboty!
Wyciągnęłam z szafki zestaw składający się z żelaznej podstawki na kociołek, dwóch dużych fiolek, pięciu mniejszych buteleczek, trzech szklanych podstawek oraz sam kociołek (mosiężny, rozmiar 4). Potem wyjęłam z kociołka wszystkie potrzebne zioła i inne składniki. Co prawda, na piątym roku potrzebny był nieco bardziej tylko rozbudowany komplet, niż ten podstawowy, ale nauczona doświadczeniem zawsze miałam dodatkowe składniki. Skrzeloziele, dyptam, eritrea... To wszystko było nie tyle zakazane, co po prostu niewskazane w Hogwarcie. Znając jednak możliwości moich przyjaciół, mogłam uleczyć coś na szybko, bez rozkręcania afery i tłumaczenia się pani Pomfrey.
- Napój żywej śmierci? Ciekawe - mruknął Severus, patrząc do książki. Rzeczywiście, na stronie pięćset trzydzieści osiem był Eliksir Usypiający o takiej mocy, iż nazywany był napojem żywej śmierci. Pani Pomfrey używała go tylko w specjalnych okolicznościach, gdy ktoś miał więcej kości złamanych niż całych... Zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem mi samej tego nie podała.
- Eliksir ten jest zakazany do użytku codziennego - zagrzmiał wręcz Slughorn - Jedna uncja starczy, by uśpić wszystkich obecnych w tej klasie na conajmniej rok. Lojalnie was uprzedzam, studenci: jeśli ktokolwiek zostanie przyłapany na potraktowaniu kogokolwiek w tej szkole, zaczynając na Pani Norris a na Irytku kończąc, zostanie bezpowrotnie wydalony ze szkoły! Zrozumiano?
- Tak, panie profesorze - odpowiedzieliśmy wszyscy naraz.
- Świetnie! Zaczynajmy więc. - Profesor zatarł dłonie - Pierwsza osoba, która uzyska prawidłowy eliksir nie musi się pokazywać na następnej lekcji. Do dzieła!
Na wzmiankę o wolnej godzinie wszyscy rzucili się do pracy. Gdy siekałam delikatne listki piołunu, by uwarzyć nalewkę, bazę eliksiru, coś w kociołku Severusa zabulgotało, po czym rozległ się dźwięk podobny do stłumionego grzmotu i wywar wybuchł, rozsadzając kociołek. Skuliłam się, by zostać jak najmniej ochlapaną. Dla Severusa było za późno: płyn rozlał się po jego szkolnych szatach i jego skórze. Chłopak zaklął głośno i dobitnie, po czym też skulił się na podłodze. Wiedziałam, dlaczego - kropla płynu, która trafiła moją rękę sprawiła, że dłoń piekła niczym włożona do ognia. Wstałam i objęłam Severusa, pomagając mu wstać.
- Zaprowadzę go do skrzydła szpitalnego, profesorze - odparłam. Slughorn tylko pokiwał głową i otworzył drzwi, byśmy mogli wyjść.
Gdy wychodziłam, kątem oka zauważyłam, że James się śmiał. Super, świetnie. Chyba wiem, kto spowodował wybuch.
Idiotyczny palant.
- Jak się czujesz? - spytałam Severusa, gdy tylko przeszliśmy kawałek korytarza. Nieco głupie to pytanie. Spróbowałam inaczej. - Bardzo cię boli?
- Yhy - zdołał tylko powiedzieć. - Za-zatrzymajmy się.
Gdy tylko to powiedział, pomogłam mu dojść do ławki pod ścianą. Zauważyłam, że tam, gdzie jego skóra miała kontakt z toksycznym wywarem, zmieniła kolor z przeraźliwie bladej na jaskrawą czerwień. Miał też trudności z poruszaniem się. No tak, napój usypiający paraliżuje, dopóki nie uśpi. Piękne dzięki, Potter, pomyślałam zgorzkniale.
- Jeszcze tylko kawałek. Mamy czas - pocieszyłam go. Chłopak spróbował się uśmiechnąć, ale wyszedł z tego grymas.
Doszliśmy do skrzydła szpitalnego po piętnastu długich minutach. Gdy tylko pani Pomfrey go zobaczyła, odetchnęłam.
- Wybuch kociołka z wywarem usypiającym? Och, spokojnie. To już drugi raz w tym tygodniu. Poczekaj tu, kochasiu, zaraz poczujesz się lepiej - powiedziała kobieta, wyciągając z szafki fiolkę z czerwonymi pigułkami i drugą, z płynem o bladofioletowym kolorze. - Weź te pastylki i popij tym. Spokojnie, nie mają żadnego smaku.
Severus wziął w rękę kilka tabletek i fiolkę tajemniczego płynu. Tak szybko, jak tylko pozwoliły mu na to na wpół sparaliżowane ręce, włożył tabletki do ust i wziął duży łyk z odkorkowanej butelki. Z jego ust wydobyło się westchnienie ulgi. Po dziesięciu minutach objawy paraliżu ustąpiły jak ręką odjął.
- Dziękujemy pani, madam Pomfrey - powiedziałam, gdy opuściliśmy skrzydło szpitalne.
Szłam z Severusem w kompletnej ciszy. Nasze kroki odbijały się echem w pustym korytarzu, oprócz tego i naszych oddechów panowała kompletna cisza.
- Lily? - usłyszałam ni stąd, ni z owąd od chłopaka. Moje serce zabiło mocniej.
- Tak?
- Dzięki.
Przeszliśmy kawałek dalej.
- Nie ma za co. - odpowiedziałam, starając się brzmieć naturalnie.
- I... przepraszam.
Słucham? Czyżbym musiała wrócić się do pani Pomfrey z problemem z uszami?
- Za co?
- Wiesz... Ty wiesz, za co. Przepraszam. Zachowałem się jak skończony idiota.
Przed oczami stanął mi wagon Ślizgonów. No tak.
- To... Nie ma za co. Naprawdę...
Spojrzałam na niego. Wpatrywał się we mnie tymi atramentowymi oczami z niewytłumaczalną frustracją.
- Będziemy dalej przyjaciółmi?
- A już nimi nie jesteśmy?
Severus uśmiechnął się smutno. Wciąż żałował.
- Sev, jesteś moim najlepszym przyjacielem i nic tego nie zmieni, a zwłaszcza ten idiota Potter. - powiedziałam. Chłopak otworzył szeroko oczy. - Tak, dobrze słyszałeś. On jest bardziej nieznośny niż chochliki kornwalijskie.
Powiedziałam to z przekonaniem w głosie, mimo tego wciąż nie czułam się taka pewna. Co prawda, to on musiał w jakiś sposób spowodować ten wybuch, ale wciąż byłam mu wdzięczna za, jakkolwiek by to nie wyglądało, uratowanie mi życia.
- Jasne - odparł na to Severus - To przyjaciele, tak? - spytał, podając mi rękę.
- Przyjaciele - potwierdziłam i chwyciłam jego dłoń. Uśmiechnęłam się. - To co, wracamy do klasy?
- Przydałoby się. Chciałbym dostać Wybitny na sumach.
- Proszę cię, Sev - zaczęłam się śmiać - i bez tego dostaniesz Wybitny z eliksirów, praktycznie z palcem w nosie. Jesteś z nas najlepszy.
- Nie licząc ciebie, tak. Jesteś absolutną faworytką Slughorna. W końcu mnie nie zaprasza na herbatkę do tego całego Klubu Ślimaka. - ironizował chłopak.
- Coś mi się wydaje, że jednak mnie trochę zaniedbuje. W końcu jesteś z jego domu, a ja zostałam prefektem innego. Teraz pobawi się trochę tobą. - odparłam, wzruszając ramionami. W sumie miałam gdzieś, co profesor Slughorn sobie pomyśli. Byłam teraz odpowiedzialna.
Ostatnio byłam niespostrzegawcza - najpierw patrzyłam z sentymentem na błękitne oczy wkurzającego Pottera, teraz nie mogłam uwierzyć, jak mój przyjaciel Severus wydoroślał przez wakacje. Jak niemal każdy, górował nade mną. Czułam się jak skrzat, gdy zadzierałam głowę, by spojrzeć w oczy chłopaka. Miały one bliżej nieokreślony, ciemny kolor i skrywały wszystkie te myśli, które mogłabym odczytać, gdybym tylko miała trochę cierpliwości do nauki legilimencji. Severus posiadał też długie do brody, czarne włosy. Dla wysokiego kontrastu, jego skóra, teraz wyleczona z jakiejkolwiek oznaki paraliżu powróciła do koloru kości sloniowej.
Wargi mojego przyjaciela uchyliły się w delikatnym uśmiechu, gdy zauważył, jak się mu przyglądam. Szliśmy ramię w ramię, będąc blisko, jednak nie przesadnie blisko. Byliśmy przyjaciółmi, a nie parą.
- Dziękuję, panno Evans - odparł tylko Slughorn na nasz widok, po czym wyciągnął chustkę do nosa z kieszonki i przetarł sobie tłustą, spoconą twarz.
Severus dostał zastępczy kociołek z poleceniem zakupu nowego podczas najbliższej wizyty w Hogsmeade i musiał zacząć wszystko od nowa, jednak poszło mu to szybciej, niż niektórym, którzy zostali w klasie. Po półgodzinie ostrożnie zdjął kociołek z ognia i zamieszał parujący wywar. Mój też był już gotowy.
- No, no - powiedział nauczyciel, patrząc na nasze kociołki. - Jesteście dobrze zorganizowani. Teraz sprawdźmy waszą pracę i dokładność.
Slughorn wyciągnął z kieszeni koszuli mały zakraplacz i, co zdziwiło mnie bardziej, żywą mysz. Pobrał odrobinę płynu z naczynia Severusa. Ku zdziwieniu Slughorna, mysz zasnęła natychmiast.
- Możesz się spakować, Snape - odparł profesor. - Widzę cię dopiero w przyszłym tygodniu. I panna Evans...
Podetknął kawałek materiału pod nos myszy, która szybko się obudziła. Slughorn powtórzył cały proces z moim napojem. Efekt był podobny; tym razem gryzoń zasnął po minucie czy dwóch.
- Do zobaczenia w przyszłym tygodniu, panno Evans. Naprawdę imponujące. Dobrze, że dwoje prymusów siedzi razem - ostatnie zdanie mruknął sam do siebie.
Siedziałam więc do dzwonka, obserwując rezultaty innych. Gdy przyszła kolej na Jamesa, biedna mysz się zakrztusiła i wzdrygnęła. Zaczęłam się śmiać, jak wąsiki gryzonia zaczęły poruszać się śmiesznie w zdegustowaniu. Z resztą, nie ja jedyna. Dorcras, Marlena i Mary też chichotały.
Gdy tylko dzwonek zadzwonił, ja i Severus nie wiedzieliśmy, co ze sobą począć, aż wpadłam na pomysł, by pójść na boisko do quidditcha i poćwiczyć latanie na miotle. Chciałam udoskonalić mój zryw Wrońskiego. Sev też dość lubił latanie, więc przystał na tę propozycje z chęcią.
Poszliśmy do schowka na miotły. Szkoła zaopatrzyła się w najnowsze Nimbusy 1001* dla starszych roczników. Zauważyłam tam również ekwipunek szkolnych drużyn quidditcha. Spochmurniałam, widząc na jednej z nich wyszyte złoto nazwisko "POTTER". James był kapitanem drużyny Gryfonów.
- To co, robimy wyścig? - spytał Severus, zakładając specjalne rękawiczki ze smoczej skóry, które pomagały lepiej utrzymać się na miotle. Ja nie miałam pieniędzy na zachcianki, ale skromnie mówiąc, byłam na tyle dobra, że nie były mi te wynalazki potrzebne.
- Jeśli chcesz, żeby ktoś skopał ci tyłek, to z chęcią zrobię to ja. - odpowiedziałam mu.
- Chyba ktoś jest pewny siebie, co?
- Wiesz, jak nigdy. Jak z tobą skończę, to nawet pani Pomfrey ci nie pomoże.
Gdy tylko to powiedziałam, wyszłam od razu na powietrze.
- Już się boję! - usłyszałam głos chłopaka dochodzący z szopy. Uśmiechnęłam się, a mój uśmiech przerodził się w śmiech, który dźwięcznie rozniósł się po otwartej przestrzeni. Odwróciłam się i prawie dostałam ataku serca, gdy zauważyłam Severusa wylatującego z szopy prosto na mnie, dopiero przede mną wznosząc się nieco ponad moją głowę. Wypuściłam miotłę z rąk.
- Hej, to nie fair! - zawołałam za chłopakiem, po czym przywołałam miotłę - Do mnie!
Po chwili oboje byliśmy w powietrzu, lecąc ramię w ramię.
- Nie twierdziłem, że będę grał fair! - odkrzyknął Sev, przekrzykując pęd wiatru.
- Ja też nie! - odpowiedziałam i pochyliłam się nad kijem, przyśpieszając i wyprzedzając chłopaka o kolejne centymetry. Severus widząc moją taktykę zrobił to samo, ale nie był tak szybki jak ja; byłam od niego lżejsza i miałam lepszą kontrolę nad moim Nimbusem. Uśmiechnęłam się pod nosem.
Lataliśmy tak dobre czterdzieści minut. Byliśmy zmęczeni i zgrzani, ale dobrze nam to zrobiło. Będąc z powrotem w schowku, znów zaczęliśmy rozmawiać jak przyjaciele, a nie jak rywale. W pewnym sensie, to lubiłam w naszej przyjaźni - mogłam liczyć, że nawet jeśli będę od niego lepsza, on zamiast zazdrościć pogratuluje mi tego. Pamiętam, jakie były pierwsze miesiące naszej znajomości, kiedy mieliśmy jeszcze po dziesięć lat i żadnej magicznej wiedzy. Pokazywałam mu, jak potrafię sprawić, by kwiaty się poruszały i tańczyły. On pokazywał mi, jak ulepszał proste wtedy przepisy eliksirów. Właściwie odkąd pamiętam, Sev nie rozstawał się z książką od eliksirów. Raz pokazał mi, co napisał na pierwszej stronie.
"Wlasność Księcia Półkrwi"
Książę Półkrwi - uważałam, że to nieco... jakby to określić... psychiczne, nazywać się takim tytułem w wieku jedenastu lat. To było zbyt mroczne, zbyt niewłaściwe dla szesnastolatka, którym Severus teraz był, nie wspominając o tym, jak był dzieckiem. Wszystko to przez panieńskie nazwisko jego matki, Eileen Prince. Prince, czyli książę. A półkrew... Sev był w połowie mugolakiem, czyli kimś takim, jak ja, czyli z domu niemagicznych ludzi. Jego ojciec, kompletny mugol, nazywał się Tobiasz Snape. Chłopak wyznał mi w sekrecie, że był dumny, posiadając choć połowę swoich genów w świecie czarodziejów i stąd wziął się jego mroczny przydomek. Ja tam byłam zadowolona, kiedy zamiast rudą szlamą nazywano mnie po prostu Lily.
Wracając do rzeczywistości, Severus prawił mi komplementy, podczas gdy ja polerowałam trzonek miotły tak, by wyglądała jeszcze lepiej, niż ją tam zastałam.
- Serio, dziwię się, czemu nie jesteś w drużynie - podsumował, przyglądając się mojej pracy.
- Mogłam być - odparlam, niby to obojętnie, patrząc na entuzjazm chłopaka, gdy opisywał z dokładnością do milisekundy moje zwroty i akcje. Cóż, może i byłam dobra.
- Jak to, mogłaś?
- McGonagall niemal mnie o to błagała, ale nie znoszę tej presji. Dlatego jestem na rezerwie - odpowiedziałam. Naprawdę tak było. Podczas meczu zawsze miałam wrażenie, że tłuczki celują tylko i wyłącznie we mnie.
- Żartujesz! Na jakiej pozycji?
- Ścigający.
- A, to... Już rozumiem.
Jednym ze ścigających był James. Był on kolejnym z wielu powodów, na pewno tym najpoważniejszym. Jednak jedną z naprawdę niewielu zalet Pottera, był talent do unikania wszelkich tluczków. Dlatego zastrzegłam sobie być jego rezerwą. W ten sposób było możliwe, że w ogóle nie zagram.
- No właśnie - westchnęłam i odłożyłam sprzęt na miejsce. - Chodźmy, chyba że lubisz wysłuchiwać profesora Binnsa i jego wykładów o spóźnianiu się.
Sev nie sprzeciwił mi się, poszliśmy tylko do zamku, słysząc cmokanie błota pod stopami.
Historia była naprawdę nudna. Profesor duch - może to brzmiałoby ciekawie, gdyby nie należało do profesora Binnsa. Był nudny jak flaki z olejem.
Reszta przedmiotów i obiad zleciały mi tak szybko, jakby ktoś pstryknął palcami. Strach pojawił się dopiero przy kolacji.
- Ruda - szepnął mi do ucha Syriusz - wszystko OK? Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha.
Jak na zawołanie, nad naszymi głowami przeleciał Prawie Bezgłowy Nick. Patrzyliśmy, jak oddala się, nic nie mówiąc.
- Dobra, to nie było dobre porównanie - stwierdził chłopak, powstrzymując jednak uśmiech. Tak, jeśli Syriusz próbował poważny, to naprawdę musiało to wyglądać źle. Przypomniałam sobie wszystko - dorożka, jednorożec, pokój wspólny, atak, szpital, tajemniczy męski głos, James, lekcja eliksirów, znów szpital, rozmowa z Severusem, lot na miotle... Wszystkie te strzępki pojawiały się w mojej głowie losowo i krążyły, nie chcąc mnie zostawić w świętym spokoju.
Miałam iść do Zakazanego Lasu po ciszy nocnej, zupełnie sama. To dałoby poczciwemu Dumbledore'owi dobry powód, by mnie wywalić ze szkoły. Zresztą, jakoś bym mu sie nie zdziwiła. To niebezpieczne i nieodpowiedzialne. Powinnam komuś powiedzieć.
Nie, przecież nie mogę. Dreszcz mnie przeszył na samą myśl tego konsekwencji. Ktoś mógłby zginąć. Do głowy nagle przyszła mi chora myśl. Czy ja zginę?
- Hej, Lily! - usłyszałam stłumione zniecierpliwienie. Przeszłam do rzeczywistości.
- Nie, nie. Wszystko w porządku. Zmęczona jestem i tyle. - odpowiedziałam szybko, gorączkowo usiłując przypomnieć sobie jakie właściwie było pytanie.
- Nie śnij o niebieskich migdałach, Śpiąca Królewno. - zaśmiał się James. Przypomniały mi się eliksiry, więc naburmuszyłam się.
- Hej no, nie bądź taka. Ten twój 'przyjaciel' - zaakcentował ironicznie chłopak - mógł się zorientować, że jego wywar nie wygląda tak, jak trzeba. Poza tym, co dziś robiłaś po pierwszej godzinie eliksirów? Zaprosiłaś Snape'a do swojego dormitorium?
- James! - odparła zszokowana bezpośrednim zachowaniem chłopaka Alice.
- Tak się składa, że dziś spędziłam z nim najlepsze przedpołudnie w moim życiu na boiskach do quidditcha - wycedziłam dokładnie każde słowo z osobna - i wiesz, nie każdy ma takie wielke, egoistyczne ego, by mieszać się w życie prywatne innych, Potter.
Po tych słowach wstałam oburzona od stołu i z gracją godną tej dramatycznej chwili (a kompletnie niegodnej mnie, wiecznej niezdary) opuściłam Wielką Salę.
Siedząc na swoim łóżku, myślałam, a myśli były bardziej nieznośne z każdą chwilą, jakby w mojej głowie pojawiło się gniazdo niesamowicie jadowitych pszczół. Albo os. Jeszcze lepiej szerszeni.
Drżąc na samą myśl o mojej wyprawie nałożyłam szatę do spania na szaty codzienne, by nie musieć się przebierać i robić niepotrzebnego szumu, po czym weszłam pod kołdrę i odwróciłam się tyłem do drzwi.
Dobrze. Teraz przede mną tylko trzy godziny myślenia i zadręczania się... Tylko trzy godziny.



* Jako, że były sobie to czasy dwadzieścia lat przed właściwą serią Harry'ego Pottera, gdzie w pierwszej książce najnowszym modelem był Nimbus 2000, pogrzebałam w wydaniu "Quidditcha przez wieki", gdzie były też modele mioteł i wybrałam ten, który mógł być nowo wydany w właściwie 1980 roku (akcja Harry'ego Pottera dzieje się od bodajże 1993 roku). - przyp. aut
Od Wery:
No, to tyle kochani. Miało wyjść 6969 razy krócej, ale ciul.xd
To teraz czekamy na Susan i jej rozdział. :o
Szczerze mówiąc, to się boję, co ona tam napisze. Niby wiem, co się stanie, ale i tak taka nerwówka typu "Boże, co teraz, ty weź no, zgon" xd.
To pozdrowienia ludki wy moje.xd
Wera

5.23.2013

Rozdział 4

*perspektywa James'a*
Biegłem szybko po schodach, do Pokoju Wspólnego. Wiedziałem, że te hałasy nie znaczą nic dobrego,a już napewno nie dla mnie. Przecież zostawiłem tam Lily. LILY.! Przyspieszyłem tempa na schodach, by po chwili trafić do zatłoczonego pokoju. Przepchałem się do otoczonego miejsca. To co zobaczyłem,uderzyło mnie z wielką siłą. To była Lily. Leżała nie przytomna i poturbowana. Zamurowało mnie. Lily, moja Lily. A co jeśli umrze.? Po chwili jednak, wyrwałem się z otępienia. Podszedłem do niej,a w zasadzie do jej ciała i podniosłem z podłogi. Starałem się to robić bardzo delikatnie,. by nie sprawić jej jeszcze większego bólu. Żadne wołania,żaden dotyk czy zaklęcie nie było w stanie mnie zatrzymać. Pobiegłem szybko do Skrzydła Szpitalnego. Już przy wejściu pani Pomfrey zasypała mnie miliardem pytań.
- Jak to sie stało.? Kto jej to zrobił.? Jak dawno temu to nastąpiło.? - Dopytywała się. Dl;aczego, do jasnej cholery, ona sie mnie p to pyta. Skoro jest pielęgniarka to powinna stwierdzić to sama. No dobra,może przesadzam,ale..
- Ja nic nie wiem,pani Pomfrey.Znalazłem ją przed chwilą. Wiem,że uderzyła głową, o stół w naszym  salonie. - Położyłem dziewczynę na szpitalnym łóżku. Szkolna pielęgniarka natychmiast rzuciła się do niej. Siedzieliśmy chwilę w denerwującej ciszy. - Co z nią będzie.? - zapytałem.
- Jej stan jest... dość niestabilny. Sądzę jednak,że dziewczyna przeżyje. Jest silna. Normalni ludzie mogli by już tego nie przeżyć. - Odetchnąłem z ulgą. - Dałam jej leki które uśmierzą ból. Jutro powinna się obudzić.
- Czy ja mógłbym tu z nią zostać.? - Głupie pytanie. To wręcz oczywiste,że mi pozwoli.
- Oczywiście, kochaneczku. Ja już idę. Gdyby coś się działo, zawołaj mnie. - Powiedziała, posyłając mi szeroki uśmiech. Chciałem jej odpowiedzieć tym samym,ale nie mogłem się na to zdobyć kiedy połowa mojego serca leżała właśnie nieprzytomna na łóżku. Szkolna pielęgniarka wyszła z sali. Usiadłem na krześle koło łóżka Lily i chwyciłem jej rękę.
- Kochanie, musisz sie obudzić. Nie mozesz ode mnie odejść. Nie teraz,kiedy dzieje się najgorzej. Dlaczego ty.? Dlaczego to nie ja.? - szeptałem do niej po cichu,głaskając po dłoni. Po pewnym czasie jednak zasnąłem.
*PERSPEKTYWA LILY*
Czułam ogromny ból,rozsadzający mi głowę. Po chwili jednak wszystko minęło. Nie czułam nic. Spałam. Następne co pamiętam,to okropnie jasne światło pochodni. Budziłam się. By uniknąć takich denerwujących kropeczek przed oczami,obróciam głowę. Wtedy zobaczyłam James'a. Wyglądłą tak sło... LILY PRZESTAŃ, TO TYLKO POTTER. TEN SAM POTTER KTÓREGO WRĘCZ NIE ZNOSISZ.
- Lilianne obudziłaś się. -Usłyszałam męski głos. Bardzo się zdziwiłam. - Dzisiaj, godzina 23:00. Spotykamy się przy granicy Zakazanego Lasu. Bądź. Musimy Ci coś pokazać.- Zniknął. Zaraz,zaraz... ja chyba jeszcze śnię. Jakiś meżczyzna każe mi przyjść o 11 do Zakazanego Lasu, a po chwili znika... CO TU SIĘ DZIEJE.?
-Witaj wśród żywich,Lily. - Tym razem mówił to ciepły głos pani Pomfrey. Urocza kobieta. - Dam Ci teraz coś na wzmocnienie i razem z panem Potterem pójdziecie na  śniadanie. - To mówiąc dała mi jakiś dziwny eliksir i obudxiła Jamesa.Chłopak poszedł do dormitorium aby sie przebrać,a ja natychmiastowo podążyłam do Wielkiej Sali na śniadanie.


Loool.xd Krótkie, wiem. Do dupy,wiem. xd Ale to tyle ode mnie.xd Paa. ♥

5.11.2013

Rozdział 3

Rozdział 3.

- Tak, panie profesorze? - spytałam nieco drżącym głosem. Co ja mogłam zrobić? Nie, to złe pytanie. W co ci Huncwoci mnie znów wpakowali?
James wparował szybko do przedziału. Spowodowało to niemały przeciąg, jednak dyrektor i McGonagall pozostali niewzruszeni.
- Słyszałem, że też miałem tu przyjść, profesorze - powiedział chłopak.
- Ach tak, właśnie miałem kogoś po ciebie posłać, Jamesie. - powiedział Dumbledore. - Remusie, mam ci coś do powiedzenia. Gdybyś mógł poczekać pięć minut w przedziale obok, byłbym ci wdzięczny.
- Tak jest, panie profesorze - powiedział grzecznie chłopak i wyszedł przez drzwi, kierując się w prawo.
- Panno Evans, panie Potter, zaszły niespodziewane okoliczności - powiedziała profesor McGonagall - Dwójka prefektów z Gryffindoru została przeniesiona do innej szkoły, więc-
- Zdecydowaliśmy, że to wy zajmiecie ich miejsce - wszedł jej w słowo Dumbledore.
- Oczekuję od was dwojga nienagannego zachowania i wzoru dla młodszych Gryfonów. Szczególnie pana się to tyczy, Potter. - powiedziała surowym tonem profesor McGonagall. Zmierzyła go surowo wzrokiem i wyszła z przedziału. Dumbledore się uśmiechnął i powiedział cicho:
- Pamiętaj chłopcze, nie jesteś jeszcze prefektem. Wykorzystaj ten czas, Jamesie. - dyrektor puścił do niego oko. - a panna Evans - powodzenia.
Po tych słowach na mojej szacie pojawiła się srebrna odznaka w kształcie tarczy z wielką literą "P" oznaczającą "Prefekt". Obwódka tarczy lśniła szkarłatem i złotem, barwami Gryffindoru.
- Dziękuję, profesorze - odparłam grzecznie - Czy powinnam pójść po moje rzeczy?
- Nie ma takiej potrzeby - powiedział dyrektor i mój kufer pojawił się równiutko ułożony na półce, włącznie z resztą toreb. Uśmiechnęłam się w podziękowaniu i usiadłam na wolnym miejscu, koło Terri Abbott z Hufflepuffu.
Po chwili usłyszałam krzyk małej dziewczynki, śmiech Jamesa i głośne "POTTER!" profesor McGonagall. James zaraz się pojawił w przedziale już z odznaką prefekta i wcisnął się na siedzenie pomiędzy mnie i Terri. Ostentacyjnie przesiadłam się na niemal całkowicie pustą kanapę naprzeciwko. James też się przesiadł. Dałam za wygraną i w zamian się go spytałam:
- Co znowu zrobiłeś?
- Powiedzmy, że Malfoy dostał kły na jakie zasłużył. - James uśmiechnął się szelmowsko.
- Nie mów mi, że użyłeś Densaugeo! Dziwię się, przecież Lucjusz zwykle by się odwdzięczył czymś jeszcze paskudniejszym.
- McGonagall wparowała do przedziału zanim zdążyłem schować różdżkę. Myślałem, że wyrzuci mnie prosto przez okno, tak się wkurzyła - odpowiedział chłopak.
- Czasem chętnie bym jej pomogła - mruknęłam i odwróciłam się do okna.
- Co ja znowu zrobiłem? No weź - powiedział James i objął mnie ramieniem. Spojrzałam na nie niemal morderczym wzrokiem. Widząc to mocniej mnie przytulił.
- Mógłbyś się jakoś zachowywać, prefekcie od siedmiu boleści. - powiedziałam, wkładając w te słowa tyle jadu, ile mogłam pod ciepłym ramieniem chłopaka.
- Tak wiem, powinienem wydorośleć, wyrażać się taktownie, zmądrzeć, posadzić drzewo i przeczytać Biblię, bla bla bla. Wszyscy mi to mówią - mimo sarkastycznego tonu James wciąż się uśmiechał.
- Pójdę poszukać reszty chłopaków - powiedziałam i zdjęłam rękę Jamesa ze mnie, chwytając ją w dwa palce, jakby się jej brzydząc. Zamykając drzwi przedziału w moich uszach brzmiał śmiech chłopaka.
Mijając kolejne przedziały, widziałam uśmiechniętych Puchonów grających eksplodującymi kartami, które w ich niezdarnych rękach wybuchały niemal co chwilę; później widziałam Krukonów ćwiczących różne zaklęcia lub wertujących najnowsze książki popularnego czarodzieja Barneya Crooksa - jednak gdy doszłam do części Slytherinu, od razu zrobiło mi się zimno. Ślizgoni siedzieli w kompletnej ciszy, patrząc z ukosa na mnie i odznakę prefekta Gryffindoru. Fakt, te dwa domy nie były w zbyt dobrej komitywie. Pogłoski mówią, że ze Slytherinu wychodziło najwięcej czarnoksiężników i wiedźm. Jedna z plotek mówiła, że Sam-Wiesz-Kto był Ślizgonem.
Pomimo tego starałam się nieco ocieplić moje myśli ku Slytherinowi, gdyż z niego pochodził mój przyjaciel, Severus. Severus Snape, czarodziej półkrwi Prince'ów, jednego ze starych czarodziejskich rodów.
Nagle zatrzymałam się, bo usłyszałam głos Malfoya:
- Ta ruda szlama go do tego namówiła, jestem pewien. Boże, jak ja ich dwojga nienawidzę!
- Hehe, ale się dobrali. Ruda szlama i ten wątpliwy okularnik Potter!
Poczułam się, jakby uderzyli mnie w policzek. Z całej siły.
- Hej, stójcie! Mówimy przecież o dziewczynie naszego przyjaciela Severusa! - powiedział któryś z nich.
- Odwal się, Crabbe. Ona moją dziewczyną? Zapomnij. Nie wierzę, że się jeszcze w ogóle przyjaźnimy przez tego Pottera. - usłyszałam Severusa. Przełknęłam ślinę. Nienawidził mnie. Byłam dla niego "tą rudą szlamą" z podwórka obok, przyjaciółką jego największego wroga.
- Lily!
Zmroziło mnie, bo myślałam że jakimś cudem Severus potrafi patrzeć przez ściany i mnie zauważył, ale nie - to tylko Marlena wyszła z przedziału. Gdy tylko odzyskałam swoje ciało i mogłam na powrót się ruszać, śmiało przeszłam obok przedziału z wysoko uniesioną głową zupełnie, jakbym nic nie słyszała. Kątem oka zauważyłam, że Severus otworzył usta ze zdziwienia. Dla niego było oczywiste, że wszystko słyszałam. Nawet nie zaszczyciłam go spojrzeniem.
- Wiesz może, gdzie są Syriusz, Remus i Peter? - spytałam, wymuszając na usta uśmiech.
- Na samym końcu - odpowiedziała - Wszystko w porządku? Wyglądasz tak jakoś niewyraźnie.
Marlena wyglądała tak słodko, gdy się martwiła. W ogóle była śliczna: miała ciemne, lokowate włosy sięgające jej łopatek, nie była przesadnie szczupła w sposób, w jaki ja byłam i miała okrągłą twarz dziecka z niebieskimi oczami.
- Nic mi nie jest, Marlena. Nie martw się.
- Gratuluję - powiedziała ni stąd, ni z owąd dziewczyna. Z początku nie wiedziałam, o co jej chodziło do momentu, w którym pokazała brodą moją nową odznakę.
- Ach, to - mruknęłam, przypominając sobie, kto inny jest nowym prefektem Gryfonów.
- Nie wydajesz się zachwycona.
- A ty byś była? - spytałam. Dziewczyna pokręciła głową przecząco.
- Pójdę już - powiedziałam po chwili.
- Powodzenia z Jamesem - powiedziała mi na to i weszła do swojego przedziału. Ja poszłam do ostatniego.
- Hej-ho! Łapa! Lunatyk! Glizdogon! - zawołałam wchodząc do ich przedziału.
- Ruda! - krzyknął radośnie Syri. Remus czytał kolejne tomiszcze o wilkołakach, a Peter pochłaniał pokrojony w kostki cheddar.
- Jak tam nasza panna prefekt? - spytał Remus. Informacja była tajna, czyli oczywiście cała szkoła o tym wiedziała. Zarumieniłam się, ale wyrwałam mu książkę z rąk i zaczepnie zaaranżowałam uderzenie w jego żołądek.
- Nic ci do tego, wariacie - powiedziałam.
- Nazywamy się Huncwoci, pamiętasz?
- Tak, pamiętam. Wariat z ciebie.
Wybuchnęliśmy śmiechem.
- A jak Rogacz? - spytał Peter, wkładając ser do kanapki z bekonem. Notując na marginesie, Peter pochłaniał ogromne ilości jedzenia. Mimo tego wciąż pozostawał niemal chorobliwie chudy.
- Wykorzystuje ostatnie minuty przed rozpoczęciem roku powiększając zęby Malfoyowi i dając nam start na minusie. Hura - zakończyłam ironicznie.
- James jest absolutnym mistrzem Densaugeo - przyznał Syriusz.
- Ja niedługo stanę się za to absolutną mistrzynią sarkazmu i ironii - odpowiedziałam na to.
- Hej, to chyba Hogsmeade - powiedział Remus, wskazując na zabudowania niedaleko. Pociąg musiał zrobić niezłą pętlę pod górkę, żeby się tam dostać.
- Radziłabym wam się przebrać. Lada chwila będziemy - powiedziałam, może dlatego, że Syriusz wciąż miał na sobie sprane dżinsy i koszulkę z logiem Chelsea London. - Widzimy się przy stole, tak? Na razie.
- Do zobaczenia ruda.
Niemal pobiegłam do przedziału prefektów, wpadając na profesora Slughorna ("Och Lily, dobrze, że cię widzę... Wyślę ci sowę z datą pierwszego spotkania... Och, jesteś prefektem Gryffindoru... Bo gdybyś była w Slytherinie, to..." i inne gadki w ten deseń), po czym niemal nie przykleiłam się do szyby i obserwowałam, jak upragnione Hogsmeade się zbliżało.
- Powinniśmy przygotować się do wyprowadzania Gryfonów, prawda? - spytał się James z uśmiechem.
- Jak zgaduję - odpowiedziałam.
I w końcu byliśmy. Słyszałam krzyki Hagrida (Pirszoroczni! Pirszoroczni za mną!) i profesor McGonagall (No już, prefekci! Zbierzcie swoje domy i do dorożek!). Wyszłam na peron i wystrzeliłam z różdżki szkarłatno-złote iskry oznaczające Gryffindor i krzyknęłam:
- Gryffindor! Trzymać się Jamesa lub mnie! No, dalej! Idziemy!
James pośpieszał grupę z tyłu, podczas gdy ja prowadziłam dobrze już znaną drogą do bramy Hogwartu, gdzie czekały na nas dorożki zaprzężone w testrale - niewidzialne konie widzialne tylko dla osób, które widziały czyjąś śmierć. Dla mnie dorożki jeździły same: nigdy nie widziałam niczyjej śmierci.
Gdy tylko doszliśmy do bramy, czekały już tylko dorożki przeznaczone dla Gryffindoru, reszta była w drodze do Hogwartu. Gdy wszyscy już wsiedli, ja i James jechaliśmy specjalną, mniejszą dorożką dla prefektów. Nie byłam jednak z tego powodu zachwycona.
- Evans, rozchmurz się. - powiedział James, a ja nawet nie musiałam na niego spojrzeć, by wiedzieć, że się uśmiecha.q
- Nawet nie zaczynaj, co?
Chłopak o dziwo mnie posłuchał. Jechaliśmy przez ciemny las w ciszy pod granatowym niebem, jedynym źródłem światła były tylko gwiazdy i księżyc w pełni.
Nagle dorożka stanęła powodując, że niemal wypadłam. James złapał mnie i trzymał mocno w ramionach.
Kilka metrów dalej, przed testralem, stał ciemny kształt. Wyglądał jak koń, ale to nie był koń. Nie, to było coś piękniejszego.
Był to jednorożec.
Miał on (a może ona?) śnieżnobiałą sierść, srebrzystą grzywę oraz ogon i najpiękniejszy róg, jaki kiedykolwiek widziało ludzkie oko. Niby był srebrny, jednak lśnił wszystkimi kolorami tęczy.
Patrzyłam na jednorożca z otwartymi ustami. Był taki piękny!
Nagle zauważyłam równie piękną, co przerażającą rzecz: na boku zwierzęcia była długa, głęboka rana zbroczona jego srebrną krwią. Taką ranę mógł mu zadać tylko topór, miecz lub inne, ostre i wielkie narzędzie...
Chciałam wysiąść z dorożki i natychmiast pomóc tej biednej, cudnej istocie, nie wiedziałam jednak w jaki sposób. Siedziałam więc, osłupiała w szoku. James wciąż trzymał mnie w swoich ramionach, głaszcząc moje ramię niczym spłoszone zwierzę. Po raz pierwszy w życiu nie miałam do tego żadnych obiekcji.
Jednorożec patrzył na nas przez chwilę swoimi ciemnymi, smutnymi oczami, po czym jakby ostrzeżony niesłyszalnym dla nas dźwięk gwałtownie odgalopował. Dorożka znów ruszyła.
Gdy weszliśmy do Wielkiej Sali, wszyscy siedzieli na swoich miejscach. Było też po Ceremonii Przydziału. Profesor McGonagall popatrzyła na nas dwoje karcąco, ale zmarszczyła czoło widząc, ile strachu maluje się na mojej twarzy.
Usiadłam koło moich przyjaciółek, ale kompletnie nie miałam apetytu. Marlena widząc, że znów coś ze mną jest nie tak próbowała mnie zmusić do odpowiedzi. Nie udało jej się ani wymusić (informacji) lub wmusić (próbowała nakarmić mnie jakimś paskudztwem) czegokolwiek.
Myślałam, że tam zwariuję. Rzucałam profesor McGonagall ukradkowe spojrzenia, a ona od czasu do czasu patrzyła na mnie z niepokojem w oczach.
Gdy tylko uczta się skończyła, chciałam poprowadzić innych do dormitorium w wieży Gryffindoru, ale profesor McGonagall kazała zrobić to Arturowi Weasley, wyjaśniając po drodze okoliczności. Słyszałam ją, mówiącą:
- ...coś się stało. Lily jest cała roztrzęsiona.
- Tak jest, pani profesor.
Weasley poszedł ciemnym korytarzem w kierunku kotłującego się tłumu Gryfonów.
- Lily Evans, James Potter - powiedziała McGonagall - proszę za mną.
Poszliśmy w zupełnie innym kierunku niż reszta uczniów. Po chwili rozpoznałam drogę na czwarte piętro - do gabinetu profesor.
Gabinet panny Minerwy McGonagall wyglądał tak, jak powinien wyglądać pokój poważnej czarownicy w średnim wieku: na wyłożonych boazerią ścianach było dużo półek z przedmiotami magicznymi od kociołka z sulfrytu po egzemplarz "Quidditcha przez wieki". Wisiało tam też kilka obrazów, lub raczej powinnam powiedzieć portretów. Jeden z nich przedstawiał obecnego dyrektora Hogwartu, Albusa Percivala Wulfryka Briana Dumbledore'a. Jego dobrotliwe, błękitne oczy zerkały przyjaźnie zza drucianych okularów-połówek.
Pani profesor wskazała na dwa fotele stojące przed jej katedrą, sama jednak nie usiadła. Stanęła tylko, sztywno wyprostowana z rękami założonymi na piersi. Zwykle zaciśnięte usta teraz formowały coś na kształt uśmiechu.
- Co się stało? - spytała, próbując przybrać neutralny ton głosu, słychać było jednak, że jest zmartwiona.
Ja na samo wspomnienie zadrżałam, więc to James mówił. Opowiedział dokładnie, gdzie dorożka się zatrzymała, jak ten jednorożec wyglądał, jak źle był zraniony. Próbowałam zatrzymać projekcję przerażających wspomnień, więc w zamian moja wyobraźnia zaproponowała mi repertuar niczym z "Nocy żywych trupów" z białym koniem ze złamanym rogiem i srebrną krwią w roli głównej. Nie, wolałam już wspomnienia.
- Rozumiem... Czy widzieliście tylko to?
- Tak - odparłam.
- Lily? Czy potrzebujesz coś na uspokojenie? Pani Pomfrey jest już w skrzydle szpitalnym.
- Czuję się dobrze.
Kłamstwo. Oczywiste kłamstwo. Nie chciałam jednak objawić się jako oszalała ruda już pierwszego dnia.
Wyszłam z gabinetu profesor McGonagall czując się jeszcze gorzej niż przed tym. Zakręciło mi się nieco w głowie i przed oczami pojawiły się czarne plamy, jednak wytrwale ignorowałam objawy słabości. W wieży Gryffindoru, w pokoju wspólnym James opuścił mnie z tym samym zaniepokojonym wyrazem twarzy. Zapewniłam go, że nic mi nie jest jeszcze cztery razy i zostałam sama.
Jedynym źródłem światła był dogasający już ogień w kominku. Stanęłam przed nim i obserwowałam migoczący żar, najgorętszą i najpiękniejszą część ognia. Drewno płonęło, by uzyskać piękny pomarańczowy kolor toffi, a na koniec odpaść i dogasać jako szara pozostałość piękna. Obserwowałam palenisko jeszcze kilka minut.
Nagle poczułam uderzenie od tyłu i coś ciężkiego przycisnęło mnie do ściany.
- Ktokolwiek inny się o tym dowie i nie żyjesz. Zrozumiałaś, szlamo!?
Zakapturzona postać zatkała mi usta, więc pokiwałam tylko głową. Gdy w końcu zostałam puszczona, dostałam brutalne kopnięcie w plecy. Krzyknęłam z bólu, niemal słysząc chrzęst łamanej kości.
Nie wiem, na co upadłam, ale nie mogłam wyjść z tego cało. Moje czoło pulsowało boleśnie.
Leżałam na podłodze przez kilka długich minut. Gdy usłyszałam podniecone krzyki ze schodów dormitoriów, było dla mnie już późno. Oczy zamknęły mi się same i straciłam przytomność.

Weronika:
I rozdział 3 nadszedł! Rozpisałam się chyba na 10 str :-P
Trochę akcji, trochę weny, trochę mnie i lądujemy z nieprzytomną Lily. No tak, ta moja skłonność do dramatyzmu ...
Przekazuję pałeczkę dyrygenta do Susan i miejmy nadzieję, że ona zręcznie wyprowadzi Lily z tego bagna i że ona to przeżyje :PP
Faithfully yours,
Szanowna Me.